Czy płeć można sobie wybrać? Analiza etyczna
Oczywiście nie. Każdy, kto podaje inną płeć, niż wskazywałby na to jego/jej wygląd bądź deklaruje zmianę płci, domaga się nie tylko respektu dla swej niepodważalnej autonomii odnośnie do identyfikowania się z jedną czy drugą (ew. trzecią albo żadną) płcią, lecz ponadto głosi, że nie jest to kwestia jego dowolnego wyboru czy kaprysu, lecz ma to poważne, obiektywne podstawy.
Problem w tym, że te obiektywne podstawy są jednocześnie całkowicie subiektywne, to znaczy, że faktycznie (czyli naprawdę, obiektywnie) dana osoba tak, a nie inaczej przeżywa swoją przynależność i tożsamość płciową. Jako że tylko zainteresowany jest ekspertem od własnych przeżyć i skłonności, owej obiektywnej podstawy nikt inny poza nim/nią nie może zweryfikować. W rezultacie wychodzi na to, że każdy ma wolność miarodajnego i zobowiązującego dla innych ogłaszania własnej płci pod warunkiem, iż zaznaczy, że nie jest to kaprys, lecz ma podłoże w trwałych przeżyciach.
Inaczej mówiąc, osoby transpłciowe, niebinarne itp. zgadzają się z tezą, że płci nie można sobie wybrać, niemniej odmawiają wszystkim innym prawa do posiadania własnych przekonań odnośnie do ich płci.
W związku tą bardzo nietypową sytuacją, trudną z punktu widzenia logiczno-argumentacyjnego oraz poznawczego, wytwarza się w przestrzeni publicznej niemałe zamieszanie. Warto je uporządkować. Aby to uczynić, po pierwsze, musimy jasno uświadomić sobie wskazany wyżej paradoks „obiektywnej subiektywności”, a po drugie, rozważyć, że wyłączna, osobista ekspertyza (kompetencja) danej osoby niebinarnej bądź transpłciowej musi oznaczać całkowite pozbawienie innych osób prawa do wyrażania własnych przekonań odnoście do tożsamości płciowej takiej osoby.
Żeby zrozumieć, z czym tu mamy do czynienia, rozważmy prostszy, acz nieco podobny przykład. Załóżmy, że trwa zmiana obyczajowa w odniesieniu do strojów, jakie mogą nosić słuchacze koncertów filharmonicznych. Kiedyś obowiązywały stroje formalne, wieczorowe, a potem stało się możliwe przyjście do filharmonii w T-shircie. Wyobraźmy sobie wobec tego, że nasilający się trend pełnej tolerancji w tej dziedzinie i przyznawania ludziom prawa do dowolnego ubierania się sprawi, że za 20 lat będzie można przyjść na koncert w stroju bikini. Rzecz jasna, w miarę utrwalania się nowych norm obyczajowych obrońcy starych obyczajów mają wątpliwości, a nawet protestują. Mówią np., że „nie wypada przychodzić w samych majtkach do filharmonii”.
Skupmy się teraz na uprawnieniach osób komentujących nowe obyczaje (a w wolnym kraju może takie komentarze wygłaszać). Jeśli osoba komentująca daje sobie prawo do aprobowania zmiany w imię wolności i swobody jednostki, w imię jej prawa do dobrego samopoczucia, spontaniczności i manifestowania własnej tożsamości oraz postaw, to czy możne wszystkim innym odmawiać prawa do jej nieaprobowania – np. w imię szacunku dla utrwalonych norm współżycia? Chyba nie.
Skoro jedni mają prawo mówić, że to jest w porządku, żeby przyjść na wpół nago do filharmonii, to inni mają prawo dawać wyraz swemu niezadowoleniu z tego, to znaczy mówić, że im się to nie podoba, że to ich razi, a nawet obraża, wobec czego domagają się, aby takie zachowanie nie było dozwolone.
Jeśli więc ktoś broni prawa ludzi do chodzenia w kąpielówkach po filharmonii, to nie może innym ludziom odbierać prawa do tego, żeby manifestować swój pogląd, iż nie jest to właściwe. Głoszenie takiego poglądu przez umownego „konserwatystę” nie jest bowiem wyłącznie nastawaniem na cudze rzekomo niezbywalne prawo do dowolnego ubierania się we wszelkich okolicznościach, lecz jednocześnie wyrazem jego/jej kulturowej tożsamości. Oni po prostu tak mają, że nie tylko sami chodzą w sukniach wieczorowych i garniturach do filharmonii, lecz jednocześnie oczekują tego od innych. A „koszulkowi” czy „golasy” tak mają, że oczekują od innych, że będą tolerować nagie torsy w filharmonii. Nie jest więc wcale tak, że jedni (golasy) mają przewagę moralną nad drugimi (sztywniakami), gdyż nie nastają na niczyją wolność, a tylko domagają się jej dla siebie. „Golasy” chcą narzucić „sztywniakom” pewną istotną zmianę kulturową.
Warto mieć w pamięci ten przykład, bo ma zastosowanie do różnych konfliktów zwanych kulturowymi. Występowanie w imię wolności i równości nie jest nigdy ostatecznym argumentem moralnym, który zamyka innym usta.
Wniosek z tego jest taki, że nie wolno nikomu zamykać ust, gdy chce pozostać przy tym, co było, i nie chce bez sprzeciwu poddać się zmianom. Prawo jednych do zmiany pod względem moralnym ma swój odpowiednik w prawie innych do przeciwstawiania się im. Dlatego właśnie sporu o prawo do samookreślenia płciowego i prawo domagania się przez niebinarną bądź transpłciową jednostkę pełnego publicznego respektu dla deklarowanej przez nią tożsamości płciowej nie można prowadzić na metapoziomie, czyli poziomie oceny uprawnień do manifestowania własnej tożsamości i przekonań.
Ktoś może uważać, że ma prawo wymagać od innych, by uważali go za mężczyznę, choć wygląda jak kobieta, a ktoś inny może uważać, że ma prawo wymagać od tej osoby, aby powstrzymywała się od wymuszania na nim respektowania tego żądania. Ktoś wykazuje się wielką tolerancją i otwartością względem osób składających zaskakujące deklaracje odnośnie do własnej płci i bardzo małą tolerancją dla tych, którym ze względu na panujące do niedawna normy społeczne bardzo trudno się z tym pogodzić, a tymczasem ktoś inny ma zupełnie odwrotną postawę. Obie postawy są często spotykane i nie są niczym więcej, niż tylko postawami (a nie na przykład twierdzeniami), do których ludzie po prostu mają prawo. Nie ma tu żadnego punktu odniesienia pozwalającego uznać któreś z tych uprawnień za ważniejsze od tego drugiego.
Spór może toczyć się więc tylko na pierwszym poziomie przedmiotowym – poziomie realiów. Tu jednakże osoba deklarująca w sposób zaskakujący swoją tożsamość płciową ma przewagę, bo tylko ona jest ekspertem w sprawie własnych odczuć. Ale oponenci nie są bez szans. Mogą podawać w wątpliwość prawdomówność takiej osoby, jej intencje, trwałość jej zaskakującej samoidentyfikacji. Krótko mówiąc, mogą po prostu nie wierzyć, że ktoś, kto wygląda na kobietę, jest mężczyzną bądź odwrotnie.
Ponadto mogą nie uznawać przewagi płciowej samoidentyfikacji na poziomie odczuć i kulturowego akcesu nad obiektywnymi cechami płciowymi. Wtedy powiedzą: przykro mi, że twoje poczucie tożsamości płciowej rozmija się z twoją płcią biologiczną, ale fakty są takie, że jesteś mężczyzną. To, że uważasz się za kobietę, nie sprawia, że nią się stajesz, podobnie jak pragnienie, aby być kimś innym, niż się jest, nie oznacza, że możemy tym kimś się stać.
Jeśli określamy kogoś, kto wcale nie wygląda na kobietę, mianem kobiety, bo tak sobie życzy, to dajemy wyraz dobrej woli, uprzejmości bądź przekonania (do którego wcale nie jesteśmy zobowiązani!), że subiektywna identyfikacja płciowa jest dla relacji społecznych i ich językowych przejawów ważniejsza od płci biologicznej. Daleko stąd jednak do obowiązku respektowania takiego życzenia. Jedna strona wyraża życzenie, a druga je spełnia bądź nie, kierując się takimi bądź innymi racjami.
Te racje podlegają dyskusji, lecz nie może to być dyskusja o tym, kto ma prawo do własnych opinii i postępowania zgodnego z nimi, a kto nie. Dyskusja może dotyczyć np. tego, w jakiej mierze płeć biologiczna może zostać zaprzeczona bądź zignorowana i pod jakimi warunkami.
Dochodzimy przeto do bardzo optymistycznego balansu uprawnień. Jedni mają uprawnienia do tego, aby być wyłącznymi ekspertami odnośnie do obiektywnych podstaw swoich roszczeń do tego, by określać swoją płeć, a drudzy mają uprawnienia do tego, aby dawać wiarę bądź nie dawać wiary tym świadectwom. W konsekwencji jedni ludzie będą z przekonania bądź z uprzejmości respektować oczekiwania osoby transpłciowej lub niebinarnej, aby w mowie i zachowaniu uznawano ją (przykładowo) za przedstawiciela innej płci, niż na to wyglądają (lub mają to zapisane w dokumentach), a inni tego czynić nie będą. Tym ostatnim może ktoś mieć za złe (np. niedostatek uprzejmości), lecz z pewnością nie może odbierać im prawa do takiej postawy.
Kto by potępił osobę zwracającą się do kogoś wyglądającego na mężczyznę jak do mężczyzny (mimo że ów oświadcza, że jest kobietą), dopuści się analogicznego zamachu na swobodę myśli i mowy jak ktoś, kto odmawiać będzie prawa tejże zaskakująco określającej swoją płeć osobie do domagania się od innych respektu dla swego płciowego samookreślenia. Trudno, jak wolność to wolność: jedni mogą mówić grubym głosem, że są kobietami, a inni mogą mimo to mówić do nich per „pan”. Bo jedni i drudzy są wolni i mają prawo do swoich przekonań i racji. Taki jest świat wolnych ludzi.