KUL się sypie
Zelektryzowała mnie wiadomość o stanowczym zerwaniu kontaktów z KUL przez jego byłego rektora ks. prof. Andrzeja Szostka. To najbardziej spektakularny przypadek reakcji na nieprzyjemności, jakie ma w swojej uczelni ks. prof. Alfred Wierzbicki, który jakiś czas temu poręczył za Margot. Oprócz Szostka protestuje (listownie) wielu pracowników KUL. Czegoś takiego nigdy w historii tej uczelni nie było. Jako że wiem to i owo o KUL, postanowiłem skreślić kilka słów na okoliczność. Na okoliczność upadku uczelni, której od 30 lat jestem niewdzięcznym absolwentem.
Upadek Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego jest znamienny i symptomatyczny. W taki sposób, jak sypie się KUL, sypać się będzie cały Kościół w Polsce. Ucieczka w fanatyzm, zamknięcie w wieży z kości słoniowej i wylewanie płonącej smoły na widziadła „pogańskich hord” atakujących twierdzę wiary „na przedmurzu” to agonalne delirium instytucji, która przez pewien czas w epoce PRL odgrywała nader pożyteczną rolę w naszym kraju.
Przykro na to patrzeć, zwłaszcza gdy jest się absolwentem tej uczelni. Z drugiej strony i w Polsce musi się kiedyś skończyć średniowiecze. „Samozaoranie” (dawniej: kompromitacja) KUL jest przeto w wymiarze historycznym zjawiskiem pozytywnym, zapowiadającym uwolnienie się spod jarzma rzymskich doktryn i od haraczy płaconych za pokój i spokój wśród polskiego ludu.
Dotychczas obserwowałem perypetie ks. prof. Alfreda Wierzbickiego z pewnym rozbawieniem i satysfakcją jako przejaw wewnętrznych sporów i walk we wrogom obozie. W przeciwieństwie do większości kolegów z obozu liberalno-demokratycznego uważam za śmieszne i żenujące, gdy przedstawiciel agresywnej i opresyjnej instytucji, szczującej od wieków na osoby LGBT, pozwala sobie występować w roli jakiegoś autorytetu społecznego i „ręczyć” za aktywistkę LGBT. To tak niestosowne, absurdalnie pyszne, że aż śmieszne. Księdzu Wierzbickiemu radziłem, że skoro już nie skorzystał z okazji, aby w pokorze siedzieć cicho, to mógłby pokazać autentyczne nawrócenie na drogę cnoty, rezygnując z pracy na rzecz mafijnej korporacji. Nie posłuchał, a co więcej, pławi się dziś w splendorach męczennika prześladowanego przez Kościół.
Wszystko to jest możliwe oczywiście tylko tak długo, jak długo współcześni inteligenci mają jeszcze odruch trwożliwej czci przed księżmi, odziedziczony po chłopskich przodkach. Wierzbicki wciąż czerpie korzyści z faktu, że jest księdzem, bo fakt ten stawia go wyżej w oczach opinii liberalnej, niż gdyby tym księdzem nie był. Na tej samej zasadzie karierę zrobił Tischner i paru innych. Czy dożyjemy czasów, w których noszenie sutanny będzie w oczach ludzi uczciwych czymś moralnie kompromitującym? Czy doczekamy się tego, że ludzie uczciwi zrozumieją, że nie ma niewinnych księży, bo każdy jest cząstką przerażającego systemu? Spokojnie, niektórzy z nas dożyją.
KUL jest bardzo dziwną instytucją. Jak w soczewce ogniskuje się w nim cała struktura Kościoła. Przed wojną reakcyjny i antysemicki, miał sznyt ziemiańsko-arystokratyczny. Po wojnie nadal kręcili się tam ludzie z wyższych sfer (żeby wspomnieć choćby prof. Jacka Woźniakowskiego), zmieszani z lokalnym ludem, często zachowującym ludową mowę mimo sutanny i doktorskich czy profesorskich tytułów. W ogólności, tak jak cały Kościół, KUL stoi ludem i jest jego emanacją. „Arystokraci” są tylko jego ozdobą. W pewnym sensie jest to instytucja bardzo demokratyczna (bo ludowa i ku ludowi zwrócona), a w innym sensie skrajnie zaściankowa.
Różni ją wszak od innych małych uczelni przynależność do światowej struktury, która mimo przerażających swych cech jest na tyle potężna, że potrafi w pewnych dziedzinach utrzymywać wysokie standardy benedyktyńskiej (nazwijmy to w ten sposób) rzetelności badawczej. Oczywiście, wszystko to w ostatecznym rozrachunku podporządkowane jest misji krzewienia katolicyzmu. Dlatego najwięcej do powiedzenia na KUL mają, a w gruncie rzeczy zawsze mieli twardogłowi tomiści i fundamentaliści religijni, produkujący każdego roku tuziny klonicznych politruków, takich jak słynący mądrością pan minister dr hab., prof. KUL Przemysław Czarnek.
Jednakże obok prymitywnych reakcjonistów, antysemitów i bigotów KUL miał postacie wybitne, i to dwojakiego rodzaju: charyzmatycznych konserwatystów, na czele z ks. Albertem Krąpcem, oraz odszczepieńców, którzy pozwalali sobie wychodzić poza ramy ortodoksji. Ikoniczną postacią wśród tych ostatnich był ks. Karol Wojtyła, a w niedawnych czasach ks. Józef Życiński, nadzorujący KUL (ku jego głębokiemu utrapieniu) jako lubelski biskup.
Ciekawe, że katoliccy charyzmatycy, na czele z Krąpcem i Wielgusem, okazywali się agentami SB. A właściwie nie takie znowu ciekawe, bo tacy ludzie łączą w sobie przekonanie, że z władzą świecką („cesarską”) zawsze trzeba kolaborować (bo Kościół z definicji sam jest władzą, i to władzą najwyższą) z wiarą, iż Opatrzność tak pokieruje sprawami, że w końcu kolaboracja wyjdzie na dobre Kościołowi. Można więc powiedzieć, że księża kolaboranci zdradzają z powodu pychy i mitomanii, a nie są to przecież cechy słabo korelujące ze stanem duchownym.
Nie sądzę przeto, żeby kolaboracja była wyłączną specjalnością twardogłowych. Tak czy inaczej, KUL był za komuny ciężko infiltrowany. Może właśnie dlatego gromadził trochę niepokornej młodzieży, którą agenci mogli mieć na oku. W latach 80. przyjmowano tam dziwne typy, a nawet niżej podpisanego, który w 1985 r. dostał się (za wstawiennictwem otwartego i tolerancyjnego ks. Andrzeja Bronka) bez wymaganego świadectwa chrztu oraz zaświadczenia od księdza. Dlaczego mnie właściwie przyjęli, nie wiem, lecz z pewnością kilka lat później byłoby tu już niemożliwe.
Oj, pamiętam, jak nowy rektor Wielgus grzmiał na inauguracji: „A komu się religia katolicka nie podoba, ten niechaj lepiej siedzi cicho!”. Swoją drogą, był to bardzo wybitny wykładowca i specjalista od filozofii żydowskiej średniowiecza. Dał się lubić. Potem, po historii z odwołanym ingresem w Warszawie, można było go słuchać w Radiu Maryja, jak cudownie peroruje o szatanie.
Nie można pojąć fenomenu KUL bez sprawy Wojtyły. Był tam przez jakiś czas docentem, a że wykładał nieortodoksyjnie i ulegał odchyleniom wprost judaistycznym (Levinas!), nie bardzo go tam lubiano. A nawet nie lubiano zgoła. Nie lubił zwłaszcza Krąpiec. A tu klops! Docent Wojtyła został biskupem (to jeszcze nic), a potem – horribile dictu! – papieżem! Cóż, Bóg tak chciał – trzeba być posłusznym. Zaraz więc Krąpiec pojechał do Rzymu nielubianego kolegę w pierścień całować, a cały KUL przestawił się na propagowanie Wojtyły.
Ten skromny w sercu sługa boży osobiście nawet kładł kamień węgielny pod pomnik dla siebie – Instytut Jana Pawła II. Po śmierci cały KUL przybrał imię swego najsławniejszego docenta. Trudno się dziwić.
Tak czy inaczej, był KUL w jakiejś skromnej mierze pluralistyczny. W trudnej symbiozie funkcjonowali tam duchowni i świeccy fundamentaliści razem z różnego rodzaju dysydentami. Podobnie było pośród studentów – było tam miejsce i dla Zawiszy, i dla Palikota. W tej dziwnej, niejednoznacznej atmosferze dochodziło do znamiennych ewolucji. Ludzie zmieniali pozycje i poglądy. Było to o tyle ułatwione, że panowała tam za komuny zgoda w jednej kwestii: jesteśmy bastionem wolności, wyspą na morzu czerwonym. A to zobowiązywało. Tak więc jedni robili z bastionu oblężoną twierdzę prawdziwego narodowego katolicyzmu, a inni wyobrażali sobie, że KUL to arka zbierająca dysydenckich rozbitków. Zagranica też tak to wiedziała i chętnie na KUL łożyła.
W ramach kulturowej reedukacji młodzi ludzie podlegali stopniowej liberalizacji, czego spektakularnym przykładem jest właśnie ks. Andrzej Szostek, który jako 40-letni doktor wygłaszał antygejowskie tyrady, by dwie dekady później stać się niemalże obrońcą praw osób LGBT, a w każdym razie kimś o całkiem normalnych, chadeckich poglądach. Dlatego właśnie jego zerwanie z uczelnią, której poświęcił całe życie, tak mnie poruszyło.
Tam musi już być naprawdę bardzo, bardzo źle, skoro były rektor zdecydował się na taki krok. W jakimś sensie drogę utorował mu ks. Waszkinel, który w latach 80. był usłużnym asystentem Krąpca, a potem przeszedł pasjonujący szlak ku żydowskiemu nawróceniu. Ks. Wierzbicki również jest kimś, kto „przeszedł drogę”. I było takich na KUL więcej.
Prawdę mówiąc, za to KUL lubię. Nie tylko za to. Również za to ludowe świntuszenie, tę wiejską bezpruderyjność, niewykluczającą bynajmniej emocji homoseksualnych. Nie było tam wielkomiejskich mores, oj nie. W sumie było całkiem fajnie. I nawet karierę można było zrobić. Darek Wójcik poszedł wprost na wicemarszałka Sejmu, mając może 27 lat. Łęski i Semka zaraz zostali znanymi dziennikarzami. Trochę ludzi wypłynęło przy Jarosławie Kaczyńskim, który jeszcze chyba w 1989 r. przyjechał do nas na kadrowe łowy. Siedziałem tam do 1990 r. Jako jedyny może popierając Mazowieckiego i ROAD przeciwko zastępom fanów Wałęsy. Kłócąc się, redagowaliśmy pierwszy niezależny od komuny ogólnopolski magazyn studencki „BIS”. Kto by wtedy przypuszczał, jak daleko przyjdzie nam od siebie odejść. Dziś nie byłaby między nami możliwa żadna rozmowa. Cóż.
KUL, jaki pamiętam, nie ma już od bardzo dawna. Nie ma już ani ks. Kamińskiego, ani prof. Zwolskiego, ani prof. Woźniakowskiego. Pewnie nadal pracuje kilka wybitnych osób, lecz od dawna jest KUL jedną z setek prowincjonalnych szkół katolickich, rozsianych po całym świecie i działających w celach ściśle doktrynalnych, służąc organizacji. Nie ma tam miejsca dla żadnych odstępców i dysydentów. I chyba tak jest lepiej, bo „otwarty”, a raczej niejednoznaczny KUL mieszał ludziom w głowie i przesłaniał widok na prawdziwą naturę Kościoła. Teraz za to można śmiało powiedzieć: jaki jest Kościół, taki jest i KUL.