Wilczyński i Holland – idź se do kina
A co mi tam! Jestem tak przejęty faktem, że po ponad roku byłem znowu w kinie (i to dwa razy), że postanowiłem o tym napisać. Uwielbiam chodzić na filmy, podobnie jak na przestawienia teatralne, tylko że często podoba mi się to, co się krytykom nie podoba, i na odwrót. Ale czemu mam nie wyrazić swego zdania? Czasami to robię. Ale rzadko.
No więc byłem, dzień po dniu, na dwóch filmach: Mariusza Wilczyńskiego „Zabij to i wyjedź z tego miasta” oraz Agnieszki Holland „Szarlatan”. Oba seanse odbyły się przy prawie pustej widowni, choć to środek Warszawy. Dziwne. Czyżby ludzie nawykli już do seriali online tak bardzo, że nie chce im się już wracać do kin? Bardzo mnie to niepokoi. Ale to już temat sam dla siebie.
Film Wilczyńskiego otulony jest ciepłą kołderką sławy i chwały. Już nagradzany (w Gdyni), czeka na deszcz kolejnych nagród. Wszyscy już czytali, że jest cudowny, pełen miłości i uważności, że elegijna fantasmagoria, że autobiograficzna autoterapia, że robił się ileś tam lat i że Bóg wie kto użyczył głosu postaciom. I że brzydka kochana Łódź, że PRL, że Nalepa itd.
To wszystko prawda; bez dwóch zdań. Ale jak się idzie do kina po takich recenzjach, to człowiek już w progu międli chusteczkę w dłoni, a w czasie reklam układa siebie w głowie, co powie mamie, jak wyjdzie (słaniając się z oszołomienia) z kinoteatrzyku. I czasem lepiej tak nie nakręcać oczekiwań i emocji na zaś, bo może być rozczarowanie. I jakieś rozczarowanie, a przynajmniej niedosyt jest. Film, owszem, bardzo artystyczny, pełen miłości i sentymentu, a jednocześnie prawdziwy, na granicy brutalizmu. Wielka kreska, styl, wspaniała muzyka (granie Nalepy), oszałamiające czytanie tekstów przez gwiazdy, takie jak Kraftówna, Janda, Holoubek i Wajda. Na pewno warto iść i to zobaczyć. Ale.
Ale film jest jednocześnie strasznie insajderski, a wręcz prywatny, na granicy narcystycznego ekshibicjonizmu. Taki „środowiskowy”. Widać w nim jakieś pławienie się środowiska filmowego i „artystowskiego” we własnym sosiku, co wywołuje w pospolitym widzu wrażenie nieadekwatności bądź snobizmu. Tak jakbym wlazł panu Wilczyńskiemu na kolację z „Krysią”, gdy właśnie opowiadał jej swojej nieżyjącej już mamie. O, pardon! To jedno. Poza tym fabuła jest trudna do odczytania, bo taka onirycznie snująca się i przełamana scenami symbolicznymi, które również nie zawsze są czytelne. Jakaś ezoteryka – nie wiem, co ten Wilczyński w końcu przeżył i dlaczego nam to opowiada – nie opowiada. Niby coś klaruje, a mąci i ściemnia.
Po co w ogóle mam zaglądać do mózgu tego pana z Łodzi, który w dodatku przed filmem daje nam pogadankę o sobie i swoich zamiarach? Jeszcze nie widziałem filmu, żeby przed projekcją występował reżyser i mówił, że właśnie zrobił film. Czy nie mógł z tym poczekać na wywiad w jakichś „Cienkich podpaskach”? Kreska wybitnego artysty, ale nachalnie turpistyczna, chwilami sadystyczna. Po co aż tak? Niektóre pomysły chyba trochę od czapy – jak para powstańców przeistaczających się w Kaczora Donalda i Myszkę Miki. Zresztą Myszka Miki to chłopiec – Misiek albo Michałek.
Ten film jest jakby zrobiony przez Wilczyńskiego dla samego siebie i dla bliskich. No, może jeszcze dla kilku cioć i wujków z branży. My tu tylko jakby przelotem. No to pa.
„Szarlatan” to już większy kaliber. Wspaniała historia czeskiego zielarza-uzdrowiciela, diagnozującego choroby z moczu (dość obrzydliwe to oglądanie brudnych sików przez pół seansu), który zrobił niemałą karierę i pieniądze, aż go komuniści wsadzili do pierdla (przepraszam, ale to czeskie słowo, a film to w końcu czeski). Zielarz nazywał się Jan Mikulaszek i istniał naprawdę, choć jego osoba i historia znacznie odbiegają od fabuły filmu (a raczej na odwrót). Nie jest to zresztą żaden zarzut – film nie jest biograficzny, lecz po prostu inspirowany biografią Mikulaszka. Agnieszka Holland zrobiła wspaniałe widowisko na Amerykę. Film jest utrzymany w estetyce Hollywood i z pewnością zostanie zauważony, gdzie trzeba. I bardzo dobrze – my sroce spod ogona nie palcem robieni i swoich Żydów mamy. Narodowy towar eksportowy! Ale sorry, sorry.
No więc piękne gejowskie kino z intrygującymi męskimi rolami. Wspaniałe dekoracje, kostiumy i rekwizyty, piękne krajobrazy. Radość słuchania języka czeskiego (dla mnie radość, nie wiem, jak dla Was). Postać głównego bohatera w sumie mało realistyczna, bo to taki trochę święty, trochę maniak, a trochę łajdak, ale jak na film to OK. Bo magia filmu na tym przecież polega, że prawdę życia pokazuje się przez niemożliwe postacie i sytuacje.
Historia genialnego uzdrowiciela, pogrążonego w namiętnej i długotrwałej a bardzo zakazanej miłości, jest filmowo wielce atrakcyjna. Sceny łóżkowe bardzo odważne i bardzo ładne (a może i prawdziwe – nie wiem, bo ciągle nie dałem się uwieść żadnemu z gejowskich adoratorów). Kilka innych scen jest mocnych, a może i niepotrzebnych. Po co pokazywać zabijanie małych kotków? Niczemu to nie służy w filmie.
W sumie film jest trochę takim fikcyjnym portretem niemożliwego faceta (ten prawdziwy musiał być zupełnie kimś innym – może nieco żenującym i ograniczonym?), przypowiastką o okropieństwach terroru nazistowskiego i komunistycznego, a przede wszystkim udanym romansem gejowskim.
Warto się wybrać i mieć o czym pogadać i popisać. Co było do udowodnienia. Aha! Wspaniała rola drugoplanowa Jaroslavy Pokornej – wypożyczki z teatru czasami stawiają zwykłych aktorów filmowych przed niemałym wyzwaniem. W sumie duma, polsko-pepicka duma.