Dlaczego warto mieć dzieci
Wielu z nas wydaje się, że skoro idą złe czasy, to odpowiedzialność nakazuje powstrzymać się od sprowadzania na świat kolejnych, być może „nadmiarowych” obywateli. Czyż nie jest już dość ludzi na naszej umęczonej planecie? Czyż nie przyczynimy się lepiej do szczęścia przyszłych pokoleń, oddając sprawę prokreacji tym, którzy i tak nie będą się od niej – w następstwie roztropnych namysłów – powstrzymywać?
Wydaje mi się, że są to argumenty nieszczere, czyli „zastępcze”. Stoi za nimi ukryty lęk przed trudami związanymi z wychowaniem dzieci wedle współczesnych, bardzo wyśrubowanych wymagań, jakie stawiają sobie klasy wyższe. A może również egoistyczna niechęć do rezygnowania z niektórych przyjemności życia, z których zrezygnować trzeba, by poświęcić się wychowaniu dziecka. Myślę że wielu młodych ludzi czuje, że moralne obiekcje przed prokreacją nie są całkowicie szczere, i poniekąd czeka na kontrargumenty zdolne przekonać ich, że mimo wszystko warto mieć dzieci.
Owszem, nie można zaprzeczyć, że według wszelkich prognoz życie kolejnego pokolenia, życie naszych dzieci i wnuków będzie trudniejsze niż nasze. Tym samym możemy się spodziewać, że przynajmniej część naszej progenitury będzie żyła gorzej niż my. Po stuleciach melioryzmu, czyli przekonania, że sprawy ludzkości idą generalnie ku lepszemu, nastała epoka pesymizmu. Pesymizmu, dodajmy, dobrze uzasadnionego. Nie chodzi tu bowiem o żadne irracjonalne odczucia i lęki odnośnie do przyszłości, lecz o prognozy naukowców, którzy wszak dość jednoznacznie rozstrzygnęli, iż niezależnie od naszych starań nastąpi kryzys klimatyczny – wraz z jego rozlicznymi, długofalowymi konsekwencjami.
Jednakże nawet jeśli uznać za rzecz rozstrzygniętą i przesądzoną, że „lepiej już było”, to przecież nie znaczy to wcale, iżby wszyscy, którzy wkrótce się urodzą, mieli przeżyć złe życie. Znaczy tylko, że szansa naszych dzieci na życie równie wygodne i spokojne jak nasze bądź lepsze od naszego jest mniejsza, niż miało to miejsce w czasie, gdy my przychodziliśmy na świat i gdy nasi rodzice zastanawiali się, jaki przypadnie nam w udziale los. Bynajmniej jednak nie ma powodu sądzić, że posiadanie dziecka w naszych czasach oznacza bądź niemalże oznacza skazywanie go na zły los, a zwłaszcza los tak zły, że niedający się zaakceptować, a więc taki, którego wizja powinna roztropne osoby powstrzymywać od sprowadzania na świat własnych dzieci. Rzecz jest czysto statystyczna. Z niedającym się wyliczyć prawdopodobieństwem naszym dzieciom będzie gorzej niż nam – może tak jak naszym rodzicom albo dziadkom? Inaczej mówiąc, prawdopodobnie naszym dzieciom będzie w jakimś stopniu trudniej.
Nie znaczy to jednak, że całkiem źle. W końcu żyje się nam tak dobrze, iż nawet znacznie mniej zasobne i spokojne życie może być wspaniałe. Zresztą niektórym spośród naszych dzieci i tak będzie lepiej. Zawsze bowiem będzie jakaś grupa, której będzie się wiodło – nawet w tych ogólnie gorszych czasach. Krzywa Gaussa nie zniknie wraz z globalnym ociepleniem.
Statystyka i prognozy nie są więc dobrym powodem, aby powstrzymywać się od posiadania dzieci. Obawa przed pogorszeniem stanu świata wciąż jest raczej wymówką niż poważnym etycznym i racjonalnym powodem powstrzymywania się prokreacji. Ci, którzy mają dobre powody, aby schlebiać sobie, że należą do osób kulturalnych i wykształconych oraz światłych jako obywatele, mają tym samym dobre powody, aby przypuszczać, że również ich dzieci będą odznaczać się tymi pożytecznymi społecznie walorami. A skoro mogą przypuszczać, że wychowają mądrych i światłych obywateli, to tym samym biorą na siebie obowiązek poczynienia wysiłków, by tacy obywatele zastąpili ich, gdy przyjdzie im już odejść z tego świata.
Inaczej mówiąc, każdy, kto dobrze o sobie myśli jako o człowieku i obywatelu, i każdy, kto dobrze o sobie myśli jak o potencjalnym ojcu bądź matce, samym tym wysokim mniemaniem o sobie sprowadza na siebie obowiązek podjęcia się wychowania dziecka. Tyleż w imię własnego zdrowego egoizmu, co w imię celów społecznych. Jednego dziecka – jeśli chce symbolicznie przyczynić się do zmniejszenia liczby obywateli ziemi – bądź dwojga, jeśli uważa, że mamy prawo zachować dotychczasową liczbę ludności świata.
Jak z tego wynika, argumenty na rzecz posiadania dzieci są połączeniem usprawiedliwionego egoizmu, zdolności do publicznego przyznania sobie prawa do posiadania dzieci ze względu na własne cnoty (co z pewnością wymaga pewnej odwagi) oraz szczerego poczucia odpowiedzialności za przyszłość świata. Podobnie jak w innych przypadkach poważnych i trudnych decyzji – motywy indywidualne i egoistyczne występują tu w połączeniu z motywacją moralną i społeczną. Nie ma w tym nic złego. Wręcz przeciwnie, element egoistyczny utwierdza i dodaje wiarygodności czynnikowi etycznemu, który z natury rzeczy jako idealny i wysublimowany jest słaby i niepewny. Mamy nie tylko prawo, żeby mieć dzieci, lecz również mamy taką powinność. A jeśli wypełnimy ją dobrze, mamy szansę, aby ktoś – nasze dziecko mianowicie – było przez lata dzieciństwa prawdziwie szczęśliwą istotą. A cóż piękniejszego, niż dawać szczęście?
Można by podnieść jeszcze argument, że prawo do wychowania dziecka, które przedłuży nie tyle nasz ród, co nasze cnoty, przechodzące w kulturowy i moralny obowiązek, aby dziecko wychować, nie oznacza koniecznie spłodzenia i urodzenia własnego potomka. Można wszak dziecko zaadoptować. Bardzo dobry argument. Nie sądzę jednak, aby miało to znaczenie, czy dziecko jest przez nas spłodzone, czy zaadoptowane. Tak czy inaczej, ktoś dzieci i tak rodzić musi, jeśli ludzkość ma trwać. Skoro jednak uznamy, że inni płodzą dzieci w nadmiarze i lepiej wychować dziecko porzucone i osierocone, to można temu tylko przyklasnąć.
Nie oznacza to jednakże, iż mamy prawo obwiniać o małoduszność tych, którzy się na taki krok nie zdecydują. Cudze dobre uczynki nie są dla nas źródłem obowiązków. Są jedynie zachętą i wskazaniem pewnej możliwości postępowania.
Otóż, drodzy rodacy z klas wyższych i mających skrupuły: jeśli uważacie się za ludzi porządnych, nie leńcie się i miejcie dzieci. Nie ma powodu, abyście zachowywali się inaczej niż ogromna większość, która ani myśli snuć tego rodzaju rozważań i ulegać tego rodzaju skrupułom (szczerym lub nie do końca szczerym), o których mowa w niniejszym felietonie. Jeśli jednak powstrzymacie się od posiadania dzieci, to nie liczcie na to, że ktokolwiek uwierzy, że wasze przyszłe tłumaczenia będą czymkolwiek więcej niż wymówką, a więc czymś, co dzisiaj niezbyt mądrze, acz powszechnie nazywa się racjonalizacją. Inni wam nie uwierzą ani i wy nie będziecie wierzyć samym sobie.
Zapewne tak jak większość ludzi, którzy nie mają dzieci, będziecie żałować, co zresztą nie zmienia faktu, że po świecie chodzą całe rzesze takich, którzy dzieci nie mają i bynajmniej tego nie żałują. Tym bardziej jednak do nich – do kandydatów na beztroskich nie-rodziców przyszłości – powinniśmy dziś przemawiać z całą mocą argumentów. I argumenty takie zostały tutaj wyrażone. Amen.