Urodziny Mazurka to skandal dziennikarski i polityczny. Wstyd!
Chyba wszyscy już wiemy, że Borys Budka i Tomasz Siemoniak oddali się do dyspozycji Donalda Tuska, a Sławomir Neumann może nie znaleźć się na listach wyborczych – a wszystko to skutkiem wybryku, jakim był udział tych polityków w urodzinowej imprezie dziennikarza Roberta Mazurka.
W czasie, gdy w Sejmie zbuntowany prezes Banaś referował prace NIK, panowie świętowali w modnej knajpie pięćdziesięciolecie żywota prawicowego dziennikarza i wzorowego symetrysty. Do towarzystwa mieli reżimowych funkcjonariuszy partyjnych Marka Suskiego, Łukasza Szumowskiego, Tadeusza Cymańskiego, a nawet Piotra Glińskiego. Brakowało jeszcze Jarosława Kaczyńskiego. Czy gdyby się zjawił, to mieliby odwagę wyjść? A czy gdyby wparował jakiś biskup? Szczerze wątpię. Na imprezie nie zabrakło też współgrzeszników ze strony opozycji – w osobach Władysława Kosiniaka-Kamysza, Marka Dyducha (Lewica) i Michała Gramatyki (Polska 2050).
Mam wrażenie, że pazerni na imprezki panowie pieczeniarze nie zdają sobie do końca sprawy, jak hańbiące jest ich zachowanie i jak bardzo ulegli pokusie „rozhamowania” w schamiałym środowisku politycznym. Pogubili się ze szczętem i chyba trzeba im dokładnie wyjaśnić, co zrobili źle.
Stały się tu jednocześnie trzy niegodziwości: politycy złamali zasadę zachowywania dystansu względem dziennikarza, dziennikarz złamał zasadę zachowywania dystansu względem polityków, a politycy opozycji oddawali się niegodnemu wspólnemu biesiadowaniu z ludźmi, którym nie powinno się podawać ręki.
Załatwmy najpierw sprawę Mazurka, bo on tu jest najmniej ważny. Polityków może sobie Mazurek zapraszać na spotkania publiczne, lecz nie prywatnie! To kompromitujące dla czynnego zawodowo dziennikarza – tym bardziej że zamiast przeprosić, jeszcze się odgryzał na Twitterze. Zapewne ulega absurdalnemu, aczkolwiek w Polsce popularnemu przesądowi, że to, co się robi prywatnie, to jest „sprawa prywatna”, czyli niepodlegająca moralnemu osądowi.
Ten arcyidiotyzm etyczny pokutujący w społeczeństwie jest jednym z uderzających świadectw jego słabości moralnej oraz braku treningu w refleksji moralnej. To trochę żenujące tak przypominać oczywistości, ale trudno: dziennikarzowi nie wolno fraternizować się z osobami publicznymi, z którymi zamierza jeszcze przeprowadzać wywiady i inne rozmowy z racji pełnionych przez nie funkcji. Wynika to z ogólnej reguły unikania konfliktu interesów. Ja też, jako profesor, nie mogę sobie zaprosić na urodziny swoich aktualnych studentów.
Teraz co do polityków. Musimy ich podzielić na zhańbionych i pozostałych. Sługusy manipulowanego przez rosyjskie służby reżimu, który pluje na konstytucję i inne prawa, depcze polską rację stanu, wyszarpując nas z Unii Europejskiej, kradnie nasze pieniądze, oddając je Kościołowi, więzi ludzi na pogranicznym polu, gdzie umierają, a jego policja regularnie zabija ludzi w komisariatach, zasługują na ścisły bojkot. Zapraszanie ich gdziekolwiek i chodzenie na przyjęcia towarzyskie z ich udziałem świadczy o rozbisurmanieniu i permisywizmie moralnym. Co mamy sobie myśleć o polityku deklarującym, że będzie bronił społeczeństwa przed reżimem, skoro utrzymuje z jego funkcjonariuszami stosunki towarzyskie? Jak mu teraz wierzyć?
Widocznie niezbyt jest postępowaniem partyjnych bonzów zgorszony i niezbyt się na nich oburza. Można się przeto domyślać, że kruk krukowi (w razie czego) oka nie wykole. Nazywając rzeczy po imieniu: to zdrada. Kolegów z jednej imprezki urodzinowej nie podaje się do prokuratury ani nie stawia przed Trybunałem Stanu, prawda?
Gliński czy Suski nic nie muszą. Naruszanie przez nich zasady zachowywania dystansu wobec pracowników mediów, specjalizujących się w sprawach politycznych, nie ma żadnego znaczenia w świetle łajdactwa, jakim jest udział w sitwie zawłaszczającej i niszczącej państwo polskie. Nie warto zaszczycać ich zarzutami, które stawia się ludziom honoru. Jednak to, że przywódcy partii opozycyjnych nie znają elementarza etyki dziennikarskiej i etyki zawodu polityka, naprawdę zdumiewa i poraża.
Muszę tu wyznać, że sam kiedyś współorganizowałem w warszawskim Hotelu Europejskim imprezę, na której bawili się ludzie lewicy i prawicy w towarzystwie dziennikarzy. Był i Jarosław Kaczyński (tołkujący mi gorączkowo, jak to SLD zawłaszcza wszystkie stanowiska i że tak przecież nie wolno), i Konstanty Miodowicz – bo gdy można się zabawić, legitymacje zostają w szatni. Tyle że wtedy prawica nie była po tysiąckroć skompromitowana, a impreza była instytucjonalna, nie zaś prywatna. No i był rok 1995 – czasy kształtujących się dopiero standardów. Dziś mamy inne czasy – upadku standardów. Wstyd, panowie!