Przemysł kulturalny i genialne dzieci

Wielki filozof i mentor lewicy Theodor Adorno jako pierwszy zauważył, że kultura staje się przemysłem i nawet rzeczy wybitne wprzęgane są w kapitalistyczny system produkcji wytworów kultury, które sprzedaje się z zyskiem na rynku zaludnianym przez konsumentów specjalnie do tej roli przygotowanych przez ten sam system. Przemysł kulturalny generuje popyt i zapewnia podaż – tak jak w każdej innej dziedzinie. Jest przeto częścią wielkiego światowego Systemu gospodarki kapitalistycznej, kreującej nierówności społeczne, bezwzględną rywalizację, a czasami również przemoc kolonialną i militarną.

Gdy wybałuszając oczy z podziwu, z czerwonymi uszami słucham i oglądam genialnych siedemnastolatków objawiających swój geniusz muzyczny i swój kunszt na Konkursie Chopinowskim, to dopada mnie poczucie nierzeczywistości. Nie tylko mnie. Również fachowcy objawiają charakterystyczną ambiwalencję: z jednej strony nie posiadają się z zachwytu, widząc, że te prawie dzieci grają równie wspaniale co uznani dojrzali wirtuozi XX wieku (i zapewne o wiele lepiej niż sam Chopin i długi szereg koncertujących pianistów XIX i XX wieku), a z drugiej strony domyślają się w tym jakiejś… mistyfikacji?

A jeśli nie mistyfikacji, to – powiedzmy – „przetrenowania” metodami godnymi (a może i niegodnymi) sportu wyczynowego. Chodzi nawet nie o to, że tym prawie dzieciom odebrano kawał dzieciństwa, poddając je reżimowi codziennych wielogodzinnych lekcji i ćwiczeń od wieku przedszkolnego, lecz o to, że niebywała dojrzałość ich gry tak dramatycznie nie licuje z ich ograniczonym doświadczeniem życiowym, że musi mieć w sobie coś sztucznego.

Nikt nie powie o tych zachwycających młodych ludziach, że są „starzy-maleńcy”, lecz jednocześnie nie możemy do końca uwierzyć, że przeżywają pełnię dojrzałego aktu artystycznego, jednoczącego przez twórczą interpretację dusze kompozytora i wykonawcy jego muzyki. Niewątpliwie tego aktu dokonują, lecz na ile są w nim obecni swą osobowością, a na ile jest to „dojrzałość wyuczona”, tego wiedzieć nie podobna. Stąd uczucie niepokoju, swoisty dysonans poznawczy.

Gdybym miał sobie wyobrazić siedemnastolatka dającego wspaniały wykład filozoficzny (nie słyszałem o czymś podobnym, lecz wyobraźnia nie stawia tu przede mną nieprzebytej bariery), to reakcja moja byłaby jednoznaczna. Uznałbym to za coś nienaturalnego, sztucznego i nieautentycznego, a sam wykład za po prostu wyuczony. Bardzo uzdolniony filozoficznie nastolatek mówi jak bardzo uzdolniony nastolatek, a nie jak bardzo uzdolniony profesor. W przypadku muzyki czy gry aktorskiej bardzo młodego człowieka ten efekt repulsji nie jest tak silny co w przypadku nieoczekiwanej „przemądrzałości” nastolatka, lecz mimo to zawsze w jakimś stopniu się zaznacza.

Co to ma wspólnego z rynkowo-marketingową organizacją życia artystycznego? Otóż te wspaniałe młode „uduchowione maszyny do grania” są mimo wszystko produktami. Może produktami najszlachetniejszego rodzaju produkcji, lecz jednak produktami. A częścią maszynerii produkcyjnej jest również sam konkurs. System działa w taki sposób, że droga do sławy i pieniędzy prowadzi przez konkursy, które pełnią funkcję selekcji, promocji, targów biznesowych, a także bardziej subtelną funkcję ustalania kryteriów dobrej gry – w dialektycznym sporze konserwatystów z reformatorami, otwartymi na nowości i indywidualności.

Druga, równoległa droga prowadzi przez wielką osobistą indywidualność i kreowanie własnej, niepowtarzalnej osobowości artystycznej poza wszelkim kanonem, lecz z zasady jest ona trudniejsza i ostatecznie raczej mniej dochodowa.

Jako że w tle rywalizacji na światowym poziomie są pieniądze, muzycy są również inwestycjami. Ich wykształcenie kosztuje krocie, podobnie jak instrumenty. Trzeba też płacić ogromne koszty promocji, a na wcześniejszych etapach również nagrań. Za największymi gwiazdami, niczym za sportowcami, może stać cały team, którego jądrem może być ojciec albo matka plus agent, lecz razem z pozostałymi elementami układanki robi się z tego mikroprzedsiębiorstwo.

A potem przychodzą kontrakty na granie i nagrywanie, męczące trasy koncertowe, presja ze strony agentów i moc frustracji w życiu osobistym, które dla kogoś, kto poświęcił się wielkiej karierze muzycznej, staje się coraz bardziej iluzoryczne. Problemy, które zawsze podnoszono w związku z „cudownymi dziećmi”, dziś dotyczą cudownych nastolatków, cudownych dwudziestolatków…

Koncerty, trasy, festiwale, wywiady, nagrania, recenzje, sesje zdjęciowe – życie wybitnego solisty kręci się w kieracie, w którym utrzymanie wolności i skupienia na samodzielnym rozwoju artystycznym staje się z biegiem lat coraz trudniejsze. A do tego ta mordercza konkurencja ze strony coraz młodszych i coraz bardziej perfekcyjnych koleżanek i kolegów. Bez psychoterapii się chyba nie obędzie.

Cokolwiek się zagra albo wyda, muszą pojawić się zachwyty, bo publiczność jest egzaltowana i egzaltacji oczekuje. Cały świat muzyczny pławi się w miodzie i szampanie. Tylko wtajemniczeni znają właściwy kod pochwał i wiedzą, kto naprawdę jest ceniony, a kto tylko rutynowo wychwalany. Zresztą nawet wielcy znawcy mają kłopoty z kryteriami ocen i czasami wręcz żenująco różnią się między sobą.

Do tego dochodzą osobiste animozje i upodobania, nie mówiąc już o konfliktach interesów. Konkursy artystyczne to chyba jedyna dziedzina życia, w której toleruje się łamanie zasady, że nikt nie powinien być sędzią we własnej sprawie. Juror oceniający niegdysiejszego własnego ucznia jest akceptowany, bo pod względem genetycznym jury stanowi swoiste przedłużenie grona egzaminacyjnego z konserwatorium.

Konkursy nie są całkiem zdrowe, lecz również kariera polegająca na dawaniu popisów przyciągających coraz większą publiczność skazuje artystę na trudne do zniesienia kompromisy. Jak to w życiu – nie ma doskonałego modelu, a wielkie wzloty ducha przygotowywane są w kuchni, nie w salonie. Praca muzyka jest w dużej mierze wręcz fizycznym treningiem, a jego kariera – grą, w której raczej jest przedmiotem czyichś interesownych manipulacji niż w pełni autonomicznym podmiotem. Status wolnego twórcy, który „nic nie musi”, osiągają nieliczni i raczej nie w młodości.

W literaturze (którą rozumiem o wiele lepiej niż muzykę) sprawy mają się podobnie. Jak nauczysz się pisać opowiadania, powieści albo reportaże, masz szansę wejść na rynek, na którym rządzą wydawcy, recenzenci, organizatorzy festiwali, a nawet księgarze, lecz na pewno nie ty. Jeśli coś się sprzeda, możesz liczyć na to, że coś u ciebie zamówią, lecz niekoniecznie to, co chciałbyś napisać. A jak już to coś zamówionego napiszesz, to załatwią ci jakieś spotkania w ramach jakiegoś festiwalu, do tego ze dwa wywiady i kilka recenzji. Każdy doczeka się swoich pochwał, a wielu jakiejś nagrody. I tak, chociaż jesteś przeciętnym dostarczycielem „contentu” dla przemysłu literackiego, chodzisz w niejasnym poczuciu własnej wybitności i wyjątkowości, skutkiem czego skazujesz się na zderzenie z ziemią i terapię zaburzeń narcystycznych, z elementami depresji i kryzysu twórczego. Jeśli jesteś dobry, możesz to jeszcze sprzedać w postaci autobiograficznej opowieści z wątkami pijackimi.

Kultura być może nigdy nie była tak obfita i potężna jak dziś. Z pewnością też nigdy nie była tak dostępna. Zalew wszystkiego jest tak dojmujący, że w zasadzie wykluczone jest, aby jakikolwiek artysta był gwiazdą wyłączną w swoim gatunku i gładko zajął po śmierci pozycję klasyka. Skoro w naszych czasach komponuje dziesięć razy więcej kompozytorów niż sto lat temu, to musimy mieć kilku Brahmsów i Rimskich-Korsakowów. A skoro gra dziś tysiące wirtuozów, to nie jeden i nie dwóch gra lepiej niż Paganini. Publiczność brodzi w geniuszu po pas i nie jest w stanie zmieścić nic więcej. Dusi się duchem i umiera z przesytu. Wszystko jest rutyną – rutyną jest geniusz, rutyną jest zachwyt i rutyną jest wyjątkowość. W księgarniach stoją i leżą setki pięknie wydanych średniej klasy książek, reklamowanych jako dzieła wybitne, aczkolwiek ta średnia jest nieporównanie wyższa niż kiedykolwiek dawniej, bo nigdy tak wielu nie pisało i nigdy tak wielu nie czytało.

I co będzie dalej? Co może się jeszcze wydarzyć w muzyce, literaturze, malarstwie, skoro wszystkiego jest więcej, niż potrzebujemy? Skoro nie ma już żadnego niezaspokojonego wielkiego głodu, a jedynie ten głód codzienny, zaspokajany dzień za dniem najsmakowitszą i najzdrowszą strawą?

Otóż będzie źle. Bo będzie to, co jest, tylko jeszcze więcej. Wielki dom towarowy z książkami, utworami muzycznymi, obrazami, filmami i czym tam jeszcze. Wszystko tanie i w dobrym gatunku. Będą się wokół nas uwijać subiekci-recenzenci i subiekci-dziennikarze, podpowiadając nam, co mamy chwalić i jakimi słowami. A my będziemy za psi pieniądz kupować, chwalić i wydalać z pamięci, by następnego dnia kupować, chwalić i wydalać co innego.

Genialne dzieci z Konkursu Chopinowskiego wchodzą w okrutny świat zglobalizowanej, hiperprofesjonalnej kultury, w którym czeka je nieuchronnie ten sam los luksusowego utowarowienia. Niech sława i pieniądz lekkie im będę.