Przestrzeń dla filozofów
Oberwałem ostatnio od matematyków i fizyków za czelność powiedzenia im, że mogą się sporo nauczyć od filozofów na temat, dajmy na to, liczb i materii. Mimo to się nie zrażam i niewzruszony pełnię swą posługę. I skoro napisałem coś o filozofii czasu, wypada oddać sprawiedliwość przestrzeni.
Jedni uważają czas i przestrzeń za bliźniacze rodzeństwo, inni za dwa rywalizujące bóstwa. Co tylko w przestrzeni zajdzie, czas zaraz to pogrąża w niebycie przeszłości. Lecz czymże byłby czas, gdyby nie poruszanie się ciał w przestrzeni?
Najważniejsze są dwie starożytne teorie przestrzeni oraz Kartezjusz, Newton i Kant. Platon tłumaczy przestrzeń jako „materializację” abstrakcyjnej albo idealnej przestrzeni geometrycznej. Bóg miał chęć „wcielić w życie” trójkąt, a potem ostrosłup i w rezultacie powstała przestrzeń. Stanowi ona „pustkę”, czyli coś na pograniczu niebytu i bytu. Jednakże taka pustka jest nie do pomyślenia, przeto musi ją natychmiast wypełnić bezpostaciowy eter, a następnie cała natura.
Jako że tą samą drogą poszła wyobraźnia Kartezjusza i Newtona, my, ludzie epoki nowożytnej, mamy skłonność do myślenia o przestrzeni w taki sposób. Dla nas przestrzeń to nieograniczone (?) „miejsce na”, rządzące się prawami geometrii. Geometrii, dodajmy, euklidesowej, która jednakowoż w wymiarach kosmicznych zawodzi. I dobrze, że zawodzi, bo dzięki geometriom nieeuklidesowym możemy zapanować nad paradoksem nieskończoności przestrzeni – zamiast „nieskończonego nic”, które trudno sobie wyobrazić, mamy jakby „kulę bez strony zewnętrznej”, czyli przestrzeń zakrzywioną, którą już wyobrazić sobie można. Promień światła wypuszczony przeze mnie prosto w siną dal oświetli zadek mego późnego wnuka. To ma sens.
Druga, konkurencyjna teoria wywodzi się od Arystotelesa. Jej podstawą jest rozwinięcie tezy, że „pustka” nie ma sensu. Bo pustka to próżnia, czyli jakby „niebyt, który istnieje mimo wszystko”. Dlatego przestrzeń nie jest żadnym biernym „miejscem”, które „czeka” na wypełnienie. Wręcz przeciwnie. Przestrzeń istnieje właśnie dlatego, że istnieją rzeczy. Rzeczy mają to do siebie, że są niesprzeczne, czyli nie posiadają cech przeciwstawnych. Są też pojedyncze i tożsame z sobą. Każdy kamień jest jednym i tym samym kamieniem, który jest albo biały, albo czarny. Nie może być jednocześnie kamieniem i czymkolwiek innym, nie może być cały biały i cały czarny. Skoro tak, to każdy kamień ustanawia sobą pewne miejsce, z którego wykluczona jest każda inna rzecz. Gdzie bowiem jest kamień („gdzie” nabiera tu nowego sensu „ośrodka tożsamości”), tam nie może być żaby ani niczego innego.
Inaczej mówiąc, każda rzecz ma swoje miejsce, które sama tworzy przez to, że jest, i przez to, czym jest. Oto więc początek przestrzeni: miejsce. A jako że rzeczy jest wiele i wszystkie się wzajemnie „wykluczają”, ustanawiając wiele miejsc pozostających „na zewnątrz” siebie, to tym samym istnieje cały system miejsc odgraniczonych od innych miejsc. Całokształt tych miejsc i granic to właśnie przestrzeń. Rzecz jasna nie ma w niej próżni – dlatego wszystko, co składa się z ziemi, wody, powietrza i ognia, zanurzone jest we wszechogarniającej, acz niewidzialnej „piątej esencji”, czyli w eterze. Co ciekawe, eter utrzymał się w fizyce aż do lat 20 XX wieku, a na dobrą sprawę istnieje do dziś, jeśli uznać pole grawitacyjne za pewną jego interpretację.
Obie teorie są tak stare i wpływowe, że można je nazwać klasycznymi. Przewagę uzyskał jednakże Arystoteles, którego koncepcja jest bardziej „relatywistyczna”. W jego pojęciu tak jak czas jest funkcją ruchu, podobnie przestrzeń nie istnieje niezależnie od tego, co w tej przestrzeni bytuje i porusza się. Na niewiele się jednakże ta przewaga zdaje w czasach, gdy rozumieniem przestrzeni zawładnęła matematyka. Okazało się, że jeśli zdefiniować przestrzeń poprzez pojęcie odległości i sposobu jej mierzenia (metrykę), to można konstruować nieskończenie wiele takich „przestrzeni abstrakcyjnych”. I wcale nie jest powiedziane, że ta nasza, z liniami i kątami prostymi, jest najbardziej adekwatna do realiów przyrody. Kosmos ma zdecydowanie inną geometrię niż pokój stołowy. I żeby jeszcze rzecz skomplikować, fizycy odmawiają oddzielania przestrzeni od czasu, traktując czas jako „czwarty wymiar” czasoprzestrzeni.
Nowocześni idealiści, na czele z Kantem, nie zawahali się odmówić przestrzeni niezależnego bytu. Wedle Kanta podłożem przestrzeni jest uniwersalny (transcendentalny) rozum, który ma władzę porządkowania materiału zmysłowego danego mu równocześnie. Dwie rzeczy nie mogą być w tym samym miejscu, więc naoczność (wzrok istoty rozumnej) układa je jedna obok drugiej. Dzięki temu świat, poddany prawu rozumu, ma formę wielkiej przestrzeni wypełnionej rzeczami. To umysł odpowiada za przestrzeń – sam, rzecz jasna, bytem przestrzennym nie będąc.
Współczesna filozofia bardzo sobie poszerzyła, nomen omen, przestrzeń, a właściwie jej pojęcie. Właściwie każdy układ, w którym mamy do czynienia z wielością powiązanych ze sobą i oddziałujących na siebie elementów, a zwłaszcza elementów ruchomych i zmiennych, nazywa się przestrzenią. Mówi się na przykład o przestrzeni społecznej. Ale na tym nie koniec. W latach 60. zauważono, że każda przestrzeń jest aktywna, czyli sama się generuje. A generatorem przestrzeni jest… różnica. To najogólniejsze pojęcie, obejmujące każdy czynnik „rozsuwający” czy „rozpościerający” dowolną przestrzeń. Przestrzeń okazała się polem różnicowania, efektem pracy Różnicy. Brak słów.