Parada równości vs. kultura nienawiści
I znów przeszła ulicami Warszawy piękna i ludna Parada Równości. Znów jest czerwiec, miesiąc gejowskiej dumy, i jak co rok LGBT i ich przyjaciele demonstrują w całym świecie ciepłe i serdeczne uczucia, świętują na cześć miłości, a przede wszystkim równości wszystkich ludzi – bez wykluczania, piętnowania i robienia komukolwiek łaski.
Parady równości to prawdziwe, niekłamane święto. Nikt tu niczego nie udaje, a wręcz przeciwnie – wszyscy są sobą, tacy, jakimi są, i wzajemnie okazują sobie przyjaźń i życzliwość. Właśnie ta radosna i serdeczna atmosfera, w połączeniu z prostym przesłaniem: nie wykluczaj i pozwól każdemu być sobą i manifestować swoją tożsamość, sprawia, że parady równości na całym świecie stanowią tak wielką moralną siłę.
Siłę zupełnie nieodpartą, bo co można przeciwstawić radości i tańcowi? Chyba tylko zapiekłą, prymitywną nienawiść. I tak się właśnie dzieje. Warszawskie parady są najważniejsze nie tylko dlatego, że są w Polsce największe (dziś było kilkadziesiąt tysięcy osób idących w pochodzie rozciągającym się na kilka kilometrów), lecz również dlatego, że kiedyś próbowano ich zakazywać. Niechlubną tę próbę powziął w 2005 r. Lech Kaczyński, ówczesny prezydent Warszawy. Było to już wtedy żałosne, jak zawracanie Wisły kijem albo wyjmowanie ulotek tzw. agencji towarzyskich zza szyb samochodów (taką akcję Kaczyński również przedsięwziął), lecz tym bardziej cieszyć się trzeba, że niczym w jakimś mieście zachodniej Europy naszą paradę znów otwierał prezydent miasta. Rafał Trzaskowski nie był tak zresztą jedynym politykiem – jak zwykle byli też posłowie Lewicy, Zielonych, a także Koalicji Obywatelskiej i Polski 2050. Byli przedstawiciele wielu lewicowych i postępowych organizacji, a także liczni Ukraińcy, reprezentujący Kijów, który ze zrozumiałych względów w tym roku nie mógł zorganizować swojej parady.
Na naszej paradzie nikt nie chciał nikogo wieszać ani nie życzył śmierci żadnym wrogom. Ba, do swych wrogów uczestnicy parad równości zawsze mówią to samo: nikt wam nie broni być sobą, pozwólcie więc innym również żyć tak, jak chcą, a najlepiej przyłączcie się do nas, bo równość jest ważna i potrzebna wszystkim. I nie jest to żadna obłuda – oni naprawdę tak myślą. Są, we własnym swym pojęciu, bardziej chrześcijańscy niż ci, którzy w śmiesznych, egzaltowanych pozach klęczą i wznoszą modły na trasie przemarszu (i tym razem widzieliśmy takich). Ba, są pewni swego, gdy wołają, że Jezus szedłby w paradzie równości.
Ja jednak z tą ekscesywną miłością do wszystkich i z tym tęczowym chrześcijaństwem się nie zgadzam. Nasi wrogowie to nie „osoby o innej tożsamości” ani „innych poglądach”. To po prostu wrogowie, którzy chcą naszymi wrogami pozostać, a podaną im rękę odgryzą. Natomiast Jezus bynajmniej nie poszedłby z nami. Wyznawał religię głęboko homofobiczną i nigdy nie ujął się z LGBT. Jego czciciele, czyli chrześcijanie, przez cały okres swego politycznego i ideologicznego panowania w połowie świata prześladowali „sodomitów”, a od państw, na które mieli wpływ, domagali się ich karania torturami i więzieniem.
Błędem i naiwnością jest próba jakiegoś hipisowskiego przejęcia chrześcijaństwa jako religii miłości. Kto kocha, nie chwali się na prawo i lewo, że kocha. A kto chwali się na prawo i lewo swym mistrzostwem w miłowaniu, ma za plecami nóż. Nie usiłujcie być bardziej papiescy od papieża i nie próbujcie wyciągać ręki na zgodę w imię „prawdziwych wartości chrześcijańskich”. Chrześcijanie nie mają ani monopolu, ani żadnych osiągnięć w miłowaniu. Mają za to długą tradycję krwawych prześladowań. Nie trzeba się do nich przymilać.
Wrogość wobec LGBT była i będzie zawsze jednym z filarów zwłaszcza tego odłamu chrześcijaństwa, który reprezentuje Kościół katolicki i jego ideologia. W myśl tej ideologii miłość w ramach tej samej płci albo zmiana płci oznacza urąganie woli bożej i tzw. prawu naturalnemu, czyli boskiemu porządkowi rzeczy. A jaki jest ten porządek, to katolicy – jak twierdzą – wiedzą w sposób apodyktyczny i domagają się, aby wszyscy się mu podporządkowali, bez względu na to, czy są członkami tego Kościoła, czy nie. Nic tej wrogiej i agresywnej ideologii, żądającej posłuszeństwa władzy kościelnej i bóstwu, które ta władza rzekomo reprezentuje, nie zmieni. Takie próby są beznadziejne. Nie dajcie się też nabrać na schyłkową formę katolickiej nienawiści, którą jest wezwanie do niemanifestowania swojej tożsamości i praktykowania tego, co uważają za zgorszenie, „w domu”. W domu niechaj sobie praktykują i nie obnoszą się ze swoją tożsamością katolicy – skoro tak już stawiają sprawę i chcą zabraniać swobody bycia innym ludziom. Chcecie, to chowajcie się w katakumbach, ale osoby LGBT mają takie samo prawo do ekspresji jak heteroseksualna większość i wierni wszelkich wyznań.
O moralnym bankructwie katolicyzmu można się najłatwiej przekonać, porównując nasze i ich pochody i demonstracje. To jak tsunami dobrej energii i miłości zalewające emocjonalną i moralną kloakę. Tu radość i śpiew – tam zawodzenia, pomstowanie, cedzone przez zęby tkliwym głosikiem słowa pogardy i nienawiści do wszystkiego, co niechrześcijańskie i władzy kościelne niepodlegające. Tu proste i jasne dla wszystkich wartości, jak równość, szacunek dla każdego, tolerancja i akceptacja – tam bigoteryjna groza, egzaltowane zgorszenie, moralny szantaż, zniewagi, szyderstwa i groźby.
Wystarczy popatrzeć chociażby na słynne katolickie pochody zwane Marszami Niepodległości. Idą w nich katolicy, z ochoczym imprimatur biskupów, rycząc z nienawiści i pychy, paląc ognie, rzucając kamieniami, niszcząc wszystko, co napotkają na swej drodze, łącznie z koszami na śmieci. A my? A my idziemy w radosnym, pokojowym pochodzie, na nikogo nie wyrzekamy, nie ryczymy, nie życzymy śmierci, a pewnie i papierek mało kto na ziemię upuści. Po prostu kulturalni i cywilizowani ludzie.
Ten zdumiewający kontrast moralny i cywilizacyjny można jednakże zaobserwować również na marginesach naszych parad równości. Dosłownie na marginesach, bo na chodnikach. Stoją tam grupki rozhisteryzowanych fanatyków w uniesieniu pomstujących na „sodomitów” oraz zanoszących modły do Matki Bożej, aby przebłagać ją za „grzech sodomii”. Jakże wulgarna i po prostacku archaiczna to religijność, która przedstawia sobie Wielką Boginię jako neurotyczną pannę, która obraża się na lud z powodu jego zgorszeń, wobec czego trzeba ją za złoczyńców i renegatów przepraszać i dawać „zadośćuczynienie”. Bo jak nie, to się zemści na tym ludzie?
A tak w ogóle, to czemu tak bolą ją akty seksualne gejów i lesbijek, a morderstwa i kradzieże aż o tyle mniej, że za nie już przebłagiwać nie trzeba? Jak widać, dla katolików naruszenia archaicznych tabu seksualnych to sprawa najwyższej wagi dla relacji z ich bóstwem i jego pomocnikami – nie to co jakieś „świeckie” grzechy i zwyrodnienia seksualne, którymi akurat dawne plemiona specjalnie się nie przejmowały. Kobieta pieszcząca kobietę to uuuu, ależ obrzydliwość wołająca o pomstę do nieba! Ksiądz gwałcący małą dziewczynkę – cicho sza, żeby ludu nie gorszyć! Za tysiące kapłanów gwałcicieli i pedofilów jakoś katolicy nie potrzebują i nie chcą Maryi Panny „przebłagiwać” i pod kuriami z żałośliwymi modłami wystawać. To nie jest tylko obłuda – to również dziki, archaiczny zabobon i arche-prymitywizm, którego elementem jest kompletne lekceważenie cierpienia dzieci.
Nigdy się nie dowiesz, czy w dewocyjnym szale więcej jest akurat zabobonu, egzaltacji, czy pozy. W każdym wariancie jest czymś moralnie i estetycznie obrzydliwym. Widok tych żałosnych, pełnych wrogości, uprzedzeń i nieskończonego poczucia wyższości katolickich bigotów usiłujących znieważyć tłum radosnych, pełnych pokoju i miłości, świętujących prawdziwie ważne i realne rzeczy młodych ludzi budzi raczej politowanie niż grozę. Bo my jesteśmy siłą i przyszłością, a oni – nawet gdy ryczą z nienawiści i plują jadem ze swych ambon – schyłkową formacją dawnego świata, opartego na poniżeniu, przemocy i załganej bajeczce o „nagrodzie w niebie”. Katolicy to ludzie, ale katolicyzm to nie ludzie – to ideologia. Odrażająca, nieludzka, obłudna, skrajnie zacofana, a przede wszystkim pełna nienawiści skąpanej w słodkich słówkach. LGBT to ludzie, a nie ideologia, lecz ludzie w coraz większym stopniu świadomi swych praw i zdolnych o nie walczyć.