Straszni mieszczanie to my!
„Że Bóg… że Rosja, radio, sport, wojna…” – to cytat ze słynnych, bolesnych „Mieszkańców” Tuwima. „Straszni mieszczanie” – ta fraza śmie być „przerabianą” w szkole! Nie ma rzeczy tak świętej lub złożonej albo subtelnej, aby straszni mieszczanie ją uszanowali i nie wpakowali do swoich szkół, swoich przemówień, swoich łbów. Wszystko zmielą na mąkę, jak młyny stępowe, skarżył się Nietzsche. Podobni sobie, bez względu na polityczne ubarwienie.
Ba! Wszystko, nawet ten felieton, zastaje ich zadowolonymi z siebie, rozpartymi w fotelach i bezpiecznymi. Niczego nie biorą do siebie, pewni, że do nich zawsze puszcza się oko, a głupcy to inni. Bezsilna jest złość intelektualisty, artysty, strasznego dziecka, bo nie ma na świecie niczego, co nie byłoby dla strasznego mieszczanina. Pewnego siebie a skromnego, płaskiego a nadętego, szczerego a sztucznego, oświeconego w każdym calu. Że prawa kobiet, że równość, że gender. Że Bóg, że tradycja, że rodzina. Że klimat, że Rosja, że wojna.
Na nich nie ma mocnych. Nieobca im refleksja, nieobca też ironia. Są „myślący”, lecz ich myśl jest jakby zatrzymana na pierwszym kroku, zapatrzona w siebie i w sobie zakochana. Próżność i egzaltację biorą za wrażliwość i zaangażowanie. Mają poglądy, lecz zawsze proste i akuratne, takie jakie mieć należy. W zapatrzeniu w siebie, w teatralnym, skłamanym zatroskaniu światem, z którego nic dalej już nie wynika (może poza drobnymi datkami na słuszne cele), jak ściana odbijają każdą myśl obcą i nową, zdolną naruszyć ich spokój. Dość już się namarszczyli czółek, aby zrozumieć „słuszny pogląd”, który podało im słuszne radio albo gazeta. Chęci do dalszego wysiłku brak.
Są otwarci, a jakże! Są otwarci na „inne światy” i „nowe doświadczenia”, lecz co najwyżej w książce albo w kinie. Nóżki sami na obcym terytorium nie postawią. Ryzyka nie podejmą. Wolą pochwalić cudzy nonkonformizm i odwagę, żeby tylko nie trzeba było własnej. Czułostkowi, sentymentalni, całują w nosy swoje pieski i kotki, lecz brzydzą się człowieka, jeśli tylko jest w opałach. Zawsze chętni do patosu i wzniosłości, tak samo jak do ironii i szyderstw. Byleby tylko dobrze wypaść w towarzystwie oraz internecie. Straszni, oświeceni mieszczanie. Przemądrzali, wszystko lepiej wiedzący filistrzy i konformiści. Pazerni kabotyni, chytrze liczący korzyści i wydatki. Pozerzy bez klasy i bez fantazji. Tchórze i lenie, czekający, aż ktoś im obali rząd i naprawi chodnik. Wiecznie narzekający na wszystko, zawsze przed Kanarami lub po Grecji. Opaleni, pachnący, wydepilowani, wysportowani. Że sushi, że vintage, że kraftowe piwo. Że u dominikanów, że u Żydów. Że Kaczor, że Tusk, że Putin.
Ronią łezkę, że „ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy” – pewnie, cóż znaczy przeszłość z jej zjedzonymi lodami i nieaktualnymi zaklęciami. Z literatury preferują „Małego księcia”, bo taki samodzielny i nieoczywisty. Bezczelny, zarozumiały bachor to przecież oni sami w marzeniach. Z poezji to koniecznie „Który skrzywdziłeś człowieka prostego…”. Przecież to takie piękne, ciężkiej pracy robotnika należy się szacunek. „Nie dokazuj miła, nie dokazuj!” – śpiewał tylko dla niej, a teraz ma serce z lodu, który nie od razu można stopić. Nieważne, że bez ładu i składu. Ważne, że „miła” i „dokazywać”. Takie słówka rzadkie i szlachetne. Szlachetne jak kazanie ukochanego księdza, który pokazuje, czym naprawdę jest chrześcijaństwo – nie to co Rydzyk.
Ach, wy pozerzy! Ach, wy czułostkowi okrutnicy! Mistrzowie tanich wzruszeń, oczywistych, a bałamutnych idei, bezpiecznych przedsięwzięć, rzewnych melodii, podniosłych pieśni i tajemniczych historii o elfach. Znawcy hygge, jogi i medytacji. Pogromcy cellulitu i dań mięsnych!
A może ja się czepiam? Czyżbym był kimś lepszym? A Tuwim był? Nietsche był? Nic w biografiach „niestrasznych mieszczan” na to nie wskazuje. Tajemnica elitarnych frustracji tkwi w tym, że w pojedynkę nawet wybitni twórcy nie są w stanie niczego zmienić. Ich antymieszczańskie tyrady, kierowane przeciwko pruderii, pozerstwu, snobizmowi, bigoterii, bezguściu, a w końcu (bo ku temu zawsze to wszystko zmierza) przeciwko faszyzmowi, mają za finalnego adresata samych autorów. Od Moliera do Bernharda – pozer, bigot, kołtun, nieuk i faszysta czai się w duszy artysty. I w każdym z nas.
Oskarżyciel nie stoi wyżej niż oskarżony. Jego przewaga polega na tym, że potrafi sformułować myśl krytyczną, włożyć kij w mrowisko, wytrącić z równowagi i poczucia komfortu. Tylko tyle i aż tyle. Jednakże nikt nie wymyślił jeszcze, co zrobić, aby nie być „takim”. Nie poprzestać na krytyce, lecz zmienić się w kogoś, kto ponosi ryzyko i płaci cenę. Nie wiemy, jak to się dzieje, że straszny mieszczanin czasami chwyta za broń, aby bronić wolności, albo mówi prawdę, którą przypłaci więzieniem. Nie wiemy, co sprawia, że rzuca się na ratunek, ni z tego, ni z owego tworzy wielkie dzieło albo uporem i zawziętością doprowadza do końca przedsięwzięcie pożyteczne dla ogółu. Niepozorni ludzie, zasługujący na szyderstwa satyryka i gniewne tyrady poety, czasami okazują się zupełnie inni, niż się zdawali. Wstają ze swej małości i idą tam, gdzie ani satyryk, ani poeta nawet nie śmie spojrzeć.
Nie namawiam nikogo, żeby z tego powodu powstrzymywał się od krytykowania miernoty i oportunizmu. Trzeba to robić, lecz w taki sposób, żeby pogardą nie zabić tego, co w ludziach dobrego drzemie. Bo łatwo poecie skrzywdzić człowieka średnio zamożnego i średnio kulturalnego, szyderstwem nad jego miernością wybuchając. Trochę trudniej powiedzieć mu, bez złości, coś nowego, co może sprawić, że wstanie i pójdzie dalej, niż myślał.