Co dalej z Wojtyłą?
Jeszcze kilka lat temu w dobrym towarzystwie, czyli pośród ludzi wykształconych i światłych, do dobrego tonu należało głoszenie rozdziału chrześcijaństwa jako idei pięknej i chwalebnej od praktyki Kościoła katolickiego, pełnej nieprawości i patologii. Postulowano oczyszczenie Kościoła i powrót do ewangelicznych wartości. Inaczej mówiąc, polskie elity, inteligencja i zamożne mieszczaństwo były chadeckie. Obrona Kościoła obejmowała też swoim zakresem nietykalność papieża Jana Pawła II.
Obowiązywała doktryna o „papieżu – wielkim Polaku, który popełniał błędy”. Umiarkowana krytyka była dopuszczalna, lecz w żadnym razie nie myślano o powstrzymaniu publicznego kultu JPII. Szczytem odwagi było utyskiwanie na nadmiar pomników. Z drugiej strony każdy, kto publicznie odnosiłby się krytycznie, a zwłaszcza z ironią, do papieża Wojtyły, ryzykował co najmniej ostracyzm towarzyski. Jeszcze dziesięć lat temu Jan Paweł II był nietykalny.
Wszystko to się w ostatnich latach, a nawet miesiącach zmieniło. Proces degradacji wizerunku Kościoła postępuje w tempie piorunującym, a jako że za krytykę Kościoła i papieża Bóg nie zsyła gromu z jasnego nieba, odważnych jest coraz więcej. Podobnie jak w innych krajach taran uderzył w najsłabszy punkt obrony Kościoła, czyli w sprawę pedofilii. I doszliśmy już do takiego momentu, w którym te same chadeckie, mieszczańskie elity w Warszawie czy Krakowie uznały, że Wojtyła jest nie do obrony, wobec czego obecnie do dobrego tonu należy już ubolewanie z powodu „utarty autorytetu” przez Jana Pawła II, a krytyka jego pontyfikatu – przynajmniej w zakresie spraw związanych z pedofilią – sytuuje się w mainstreamie debaty publicznej i liberalnych mediów.
Kilka książek i filmów okazało się kamieniami milowymi w tym procesie dekatolicyzacji Polski i jej „odwojtylania”, a najpotężniejszy cios zadał Marcin Gutowski swoją wydaną niedawno książką „Bielmo. Co wiedział Jan Paweł II?”. Skończyło się raz na zawsze idiotyczne gadanie, że wszyscy wiedzieli, a tylko papież nie wiedział. Jednakże nie tylko o to chodzi, że wiedział i nic nie robił – co przyznają nawet bliscy przyjaciele Wojtyły, jak Halina Bortnowska w niedawnym wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”. Chodzi o to, że usilnie i aktywnie bronił pedofilów i biskupów, którzy ich osłaniali. Oprócz tego, że grzmiał w obronie skompromitowanych biskupów i kardynałów oraz udzielał im w Watykanie schronienia, w czwartym roku panowania dopuścił się nawet radykalnego obniżenia rangi przestępstw seksualnych na nieletnich, którą zredukował w kodeksie prawa kanonicznego do najniższej kategorii.
A haniebna zasada, iż za udzielenie władzom świeckim informacji na temat księdza pedofila grozi najwyższa kara ekskomuniki (za samą pedofilię co najwyżej usunięcie ze stanu kapłańskiego – oczywiście bez zgłoszenia policji), obowiązywała za Jana Pawła II i obowiązuje do dziś. Stanowiący o tym dokument „Świętego Officium” ma już okrągłe sto lat.
Kościół sam wpadł dziś w pułapkę, którą zastawił na polskie państwo. Czyniąc z Wojtyły świętego i wielkiego pogromcę PRL oraz pompując do groteskowych rozmiarów jego publiczny kult, odebrał sobie możliwość amortyzowania jego krytyki. A mógłby po prostu wyrazić ubolewanie, że wielki papież był tylko człowiekiem i zdarzało mu się pobłądzić. Gdyby episkopat to uczynił, uratowałby oportunistyczny dyskurs naszych chadeków i ocalił spiżowy pomnik papieża. A tak pomnik ten wali mu się teraz na głowę.
Biskupi zmuszeni są bowiem bronić całkowitej niewinności Wojtyły, a to prowadzi do rezultatów groteskowych i żenujących, jak to widzimy na przykład w ostatnim „stanowisku” KEP, które szeroko omawia OKO.press. Kościelni propagandziści posuwają się nawet do takich absurdów jak wyjaśnianie zakazu informowania władz ochroną pokrzywdzonych przed ujawnieniem ich danych (krycie sprawców ma chronić ofiary!), a zredukowanie pedofilii do rangi małego występku zwiększaniem autonomii biskupów. Zaś koronnymi dowodami sprzeciwu papieża mają być jego wypowiedzi przeciwko pedofilii – jak gdyby okazały się czymś więcej niż zasłoną dymną nawet nie dla bezczynności, lecz dla aktywnej obrony osłaniających pedofilów biskupów i kardynałów.
Pod wpływem tragicznych skandali i na żądanie Ratzingera Wojtyła wydał w 2001 r. dekret mający poprawiać standard walki z pedofilią i częściowo odwrócić skutki haniebnego przepisu z 1983 r., lecz i tak nie był za jego życia stosowany. Ten mizerny dokument, w żadnym razie nieuchylający wrogiej wobec państw świeckich zasady nieinformowania, ma być koronnym argumentem, że Wojtyła jednak i w spawie pedofilii świętym był.
Praca setek działaczy i dziennikarzy nie poszła na marne. Dziś spiżowy pomnik Jana Pawła II znalazł się na równi pochyłej i razem z Kościołem stacza się z coraz większą szybkością w otchłań niesławy i zapomnienia. Jeśli potoczy się to w takim tempie jak w ciągu ostatnich dziesięciu lat, to zapewne za dwie, trzy dekady nie będzie już w Polsce więcej niż kilka pomników, kilka ulic i kilka szkół noszących imię Jana Pawła II. Ot, tak na zasadzie reliktu. Dla kolejnego pokolenia, czyli dla dzieci obecnych dzieci, będzie to postać tak samo daleka i obojętna, jak dla współczesnych Polaków jest nią chociażby prymas Hlond.
Jakie będą etapy pośrednie? Co wydarzy się w Polsce w dalszej kolejności, gdy już powszechna stanie się wiedza, że Wojtyła krył pedofilów w sutannach? Otóż Polska jest jedynym krajem w demokratycznej Europie, w którym toczyła się walka katolicyzmu z reformacją, lecz w jej następstwie nie postawiono publicznie i nie rozstrzygnięto sprawy suwerenności narodowej i państwowej w świetle relacji państwo–Kościół. To ma szansę się teraz zmienić. Zapewne wkrótce zacznie do Polaków docierać to, że Kościół to nie tylko związek religijny, lecz również obce państwo, które jako jedyne zostało wymienione w polskiej konstytucji, i to w kontekście nakazu zawarcia z nim konkordatu, czyli umowy międzypaństwowej ustanawiającej przywileje Kościoła.
Taki konkordat, będący wiernopoddańczym aktem wobec tzw. Stolicy Apostolskiej, Polska zawarła, a jego sygnatariuszem jest polski obywatel Karol Wojtyła – w roli monarchy obcego i historycznie nieprzyjaznego imperium. Że nieprzyjaznego, tego Polacy jeszcze nie wiedzą, ale pewnie się dowiedzą. Dziś nawet nie do końca uświadamiają sobie, że chociażby wojny z „krzyżakami” były wojnami z zakonem podlegającym wprost papieżom i realizującym jego interesy. Nie wiedzą, kim był ks. Tiso, dyktator nazistowskiej Słowacki, który zaatakował Polskę razem z Hitlerem. Nie wiedzą, że nazistowscy zbrodniarze w masowej skali byli po wojnie ratowani przez watykańskich hierarchów i przerzucani do Ameryki Południowej. Nie wiedzą, że poprzedni, przedwojenny konkordat wraz z napaścią Niemiec na Polskę został przez Watykan brutalnie zdeptany, a biskupi polscy wymienieni na niemieckich. Nie wiedzą wielu innych tego rodzaju rzeczy, ale przecież o pedofilii też nie wiedzieli. A teraz już wiedzą. Więc to tylko kwestia czasu.
Przypuszczam, że za kilka lat społeczeństwo polskie zrozumie, że to jednak jest pewien problem moralny i prawny, gdy obywatel jednego państwa zostaje władcą drugiego. Wojtyła, obywatel PRL, a potem III RP, stał się monarchą absolutnym obcego państwa (a ściśle biorąc: dwóch) i poprzez swoich poddanych, czyli biskupów, wysunął wobec swojej ojczyzny rozliczne żądania, które zostały spełnione. Były to żądania faktycznej eksterytorialności (instytucje kościelne są de facto poza zasięgiem polskiego prawa i podporządkowują się mu wedle własnego uznania), gigantyczne i spełnione z nawiązką żądania materialno-finansowe, nie mówiąc już o niczym nieuzasadnionych wpływach politycznych i legislacyjnych, całkowicie ignorujących polską konstytucję, a nawet sam konkordat.
Jak gdyby tego wszystkiego było mało, za panowania Wojtyły przyjęte zostały w Polsce – oczywiście zgodne z wolą Kościoła – regulacje faktycznie zwalniające księży i biskupów z podatku dochodowego. Księża płacą go ryczałtem w całkowicie symbolicznej wysokości, a biskupi wcale. Na domiar tego upokorzenia biskupi nie tylko nie podlegają obowiązkowi podatkowemu, lecz mają prawo wyboru, czy podatki (kilkadziesiąt złotych miesięcznie) będą płacić, czy nie.
Karol Wojtyła postawił się wobec Polski w roli nie obywatela, lecz przywódcy obcej potęgi, która negocjuje dla siebie – z wielkim sukcesem – niebywałe i poniżające dla jego własnej ojczyzny przywileje oraz faktycznie eksterytorialny status. Właśnie ta „dobrowolność” w podporządkowywaniu się prawu i dobrowolność w zakresie płacenia podatków najlepiej pokazuje ów stosunek obcości i wyższości, jaki Kościół i jego władze (Watykan/Stolica Apostolska) przejawiają wobec Polski. Karol Wojtyła, będąc polskim obywatelem, używał swych wpływów, aby tę wzgardliwą wyższość nie tylko Polsce okazywać, lecz całkiem realnie dla interesów swej nowej ojczyzny i rządzonych przez siebie państw wykorzystywać. Znajduje to swój najbardziej porażający wyraz w hołdzie, jaki składa mu (a on swym podpisem przyjmuje) państwo polskie w preambule konkordatu.
Przed nami więc sprawa „Wojtyła a suwerenność i godność RP”. Ale to nie wszystko. Jest jeszcze mit o rzekomo kluczowej roli Wojtyły w obalaniu komunizmu. Mit, którego nawet nie próbuje się osadzić w rzeczywistości. Faktycznie Wojtyła nigdy nie walczył z komuną. Nie należał może do tych tysięcy księży współpracujących z SB, lecz nie należał też do grona tych kilkudziesięciu księży i biskupów, którzy od 1976 r. zaczęli pomagać opozycji (w stanie wojennym było ich nieco więcej). Gdy w 1980 r. wybuchła Solidarność, jej „kapelanem” został agent SB, który u bram stoczni odczytał przygotowane mu przez oficera bezpieki „kazanie”. Od początku Kościół, za który przecież odpowiadał Wojtyła, starał się zdominować Solidarność i zgodnie ze swoją wielowiekową praktyką działał na dwie strony, to znaczy współpracując i z Solidarnością, i z władzą. Czynił tak, bo taka jest jego doktryna – wszystko, co Kościół robi, robi dla dobra Kościoła. Inne cele, na przykład narodowe, są wtórne i warunkowe.
A co do zamiarów politycznych Kościoła i samego Wojtyły, to nie ma co do tego żadnych wątpliwości. „Wolność” mieściła się w nich wyłącznie w najwęższym znaczeniu „uwolnienia od Moskwy i PZPR”. Liberalnej demokracji, z jej świeckością i równym traktowaniem wszystkich wyznań, Kościół i Wojtyła nie tylko nie chcieli (i chcieć nie mogli), lecz aktywnie ją zwalczali. W pamiętnym przemówieniu, w którym pada fraza: „Nie lękajcie się!”, chodzi przecież o państwo katolickie, a więc wyznaniowe („Nie lękajcie się otworzyć drzwi Chrystusowi (…) w życiu społecznym i politycznym”). Wojtyła był takim samym wrogiem wolności, którą cieszą się narody Unii Europejskiej i całego Zachodu, jak był nim Wyszyński czy Popiełuszko. Chciał Polski katolickiej, z dominującą rolą Kościoła i licznymi dla niego przywilejami. I taką Polskę dostał.
Upadek Wojtyły jest symbolem upadku Kościoła i jego władczych roszczeń w stosunku do Polski. W ciągu swego istnienia Polska ani przez jeden dzień nie była suwerenna względem Watykanu, który zachowywał w niej ogromne wpływy nawet w czarną noc hitleryzmu i stalinizmu. Nawet gdy był prześladowany, nie tracił całej swej władzy i nigdy też nie zrywał ścisłej współpracy z tymi, którzy w Polsce rządzili, kimkolwiek by byli. Bo świętą zasadą Kościoła jest pragmatyzm – cel, jakim jest umocnienie jego potęgi, uświęca wszelkie środki, a w każdej sytuacji konfliktu trzymać należy z władzą i z opozycją – starannie kontrolując proporcje tego poparcia.
Karol Wojtyła nie różnił się niczym od pozostałych papieży w prowadzeniu tej polityki. Kościół i jego państwa, którymi rządził przez 27 lat, były dla niego zawsze na pierwszym miejscu. Jeśli Polacy to zrozumieją, to nareszcie ujrzą w Kościele to, czym w istocie jest: obcą potęgę, przebierającą się w każdym kraju w narodowe szatki. A Wojtyłę ocenią tak, jak na to zasługuje – jako Polaka, który nie wybrał Polski i nie Polsce służył.