Zima, wojna… Co to będzie?
Na froncie zapadła cisza. Pozorna. Wojna pozycyjna, połączona z ostrzałem niszczącym elektrownie i pozostałą „infrastrukturę krytyczną”, to bynajmniej nie żadne uspokojenie sytuacji, lecz skrajnie niebezpieczna faza konfliktu, kiedy to waży się jego los w najbardziej realnych, bo długoterminowych perspektywach.
Dzięki jesiennej szarudze, gdy walka w terenie staje się skrajnie trudna, Rosjanie zyskali czas, aby się militarnie odbudować. Ten sam czas dany jest Ukrainie, aby mogła wydobyć od Zachodu niezbędne uzbrojenie. Gdy wschodnią Ukrainę ściśnie mróz, walki rozgorzeją na nowo. Jeśli Ukraińcy nie dostaną sprzętu, którego się domagają, Rosjanie mogą przełamać pozycje obrony i wedrzeć się daleko na zachód. Analitycy straszą nawet podejściem pod Charków. A sukces to płodna bestia – rodzi następny i następny.
Reżim Putina nie upadł i powoli tracimy wiarę, że tak się stanie. Najwyraźniej porażki i klęski wojenne niespecjalnie zrażają oligarchów i generałów. Czują się bezpieczniej przy znanym doskonale Putinie niż przy nie wiadomo kim, kto mógłby przejąć władzę w Rosji. A śmierć tysięcznych rzesz młodych Rosjan nie robi wielkiego wrażenia na rodakach, póki nie dotyczy wielkomiejskiej młodzieży z klasy średniej. Branki w syberyjskich wsiach i miasteczkach to dla moskwian coś takiego jak dla nas wiadomość, że w podkarpackim spaliła się stodoła. No, biorą – przecież ktoś musi za nas na tę wojnę iść.
Dziś dowiadujemy się, że wielkie samoloty transportowe wywożą coś potajemnie z Chin do Rosji. Podejrzewa się, że broń. Wygląda na to, że w zamian za obietnicę, że nie zostanie użyta broń atomowa, Chiny są gotowe wzmocnić Putina. Zawsze to jednak sojusznik w rywalizacji z USA. Jeśli to prawda, że Xi Jinping kończy z polityką dystansowania się od wojny w Ukrainie i aktywnie wchodzi do gry, to dla Ukrainy, lecz również dla nas jest wiadomość fatalna. Gdyby Ukraina naprawdę miała się stać zastępczym terenem konfrontacji Zachodu z Chino-Rosją, to mamy przed sobą wieloletni kryzys, który może się zakończyć dopiero wypracowaniem nowego ładu geopolitycznego.
Jeśli nadal będziemy opluwać Niemcy i Unię, robiąc wszystko, aby udowodnić, że nie zasługujemy na bycie częścią Zachodu, to nasza rola w tym nowym ładzie może się streścić w słowach „nowa Ukraina”. Gdy Ukraina, co nie daj Boże, stanie się terytorium zależnym Rosji, my będziemy państwem buforowym o niejasnym i „tranzytywnym” charakterze kulturowym. W naszych czasach na takie radykalne zmiany statusu wystarczy dekada. Dlatego stawka jest dziś tak samo wielka jak w roku 1989. Wtedy się udało, choć nie musiało. Teraz może się nie udać, choć nie musi się nie udać.
Nic nie jest jeszcze przesądzone. Kluczowe znaczenie mają teraz emocje. Zachód trochę już przywykł do wojny, a trochę się nią zmęczył. Podziw dla Ukraińców i ich prezydenta to z natury rzeczy afekty raczej chwilowe. Owszem, wszyscy już zrozumieli, że Ukraina to nie jest żadna „prawie Rosja”, lecz nie przeszkadza to przecież ulec pokusie myślenia o tej wojnie jako „nie naszej”. W poczuciu bezradności łatwiej odciąć się od rzeczywistości, na którą się nie ma wpływu. „Oni tam ze sobą wojują” – łatwiej się myśli niż: „tam, na Wschodzie, rozstrzyga się nasz los”. Rosja z pewnością liczy na to zobojętnienie, mogące przełożyć się na ilość i jakość uzbrojenia przekazywanego Ukraińcom przez Zachód. A do tego to nękanie Ukraińców zimnem i ciemnością. Jakaś część narodu się psychicznie załamie, a wielu ludzi ucieknie. Jak zareagujemy na, dajmy na to, pół miliona nowych przybyszy z Ukrainy? Zwłaszcza gdy będą znacznie biedniejsi od tych, którzy już u nas mieszkają?
Przyzwyczailiśmy się do dobrych wiadomości z frontu, a problem uchodźców jakoś udało się opanować. Są to przeważnie bardzo samodzielni i chętni do pracy ludzie, a zresztą i tak większość albo wyjechała dalej na Zachód, albo wróciła do Ukrainy. Uspokoiło się. Wszystko jednakże może się zmienić jednego dnia, gdy wieści z frontu zaczną być coraz gorsze, a dworce znów zapełnią się uchodźcami. Jak to, znowu? To, co za pierwszym razem jest nowe i ekscytujące, pobudzające ciekawość i próżność, za drugim razem może irytować i rozczarowywać. Jak gość, którego pożegnaliśmy późnym wieczorem, lecz wraca po kwadransie po zapomniany parasol.
Na to wszystko nakłada się erozja reżimu Kaczyńskiego, który pogrąża się coraz bardziej w malignie. Kliniczne obsesje coraz gorzej funkcjonującego, odrealnionego i skrajnie niekompetentnego przywódcy wciągają jego podwładnych, starających się utrzymać stanowiska, a jednocześnie przygotować się na wypadek utraty władzy lub odejście szefa, w chocholi taniec. Muszą rezonować aberracje i fobie Kaczyńskiego, szerząc grozę i absurd, a jednocześnie jakoś panować nad państwem, coraz bardziej przypominającym pijanego klienta nocnego lokalu, który nawet już się nie stara uniknąć bankructwa i upadku reputacji, bo jedno i drugie stało się faktem. Jedyne, czego pragnie, to nie zostać wyprowadzonym za kołnierz, lecz wyjść w lokalu na własnych nogach. Brakuje jednakże siły i odwagi, aby ruszyć ku szatni.
Mijający rok to nie tylko wojna w Ukrainie. To groteskowe i bezprecedensowe wygibasy z podatkami, dramatyczna inflacja i szaleństwo banku centralnego oraz jego prezesa, śmierć uchodźców brutalnie wyrzucanych za płot przez żołnierzy. Te i inne oznaki zdziczenia i rozkładu stały się naszą codziennością, nową normalnością, którą karmi się reżim. Gdy przekraczane są kolejne granice i świat się od tego nie kończy, wniosek zawsze jest jeden: „Można? Można!”. Dowiadujemy się, że tak teraz już będzie i nic na to nie możemy poradzić. Bo gdzieś tam, w małych miejscowościach czy w blokach, są masy starszych ludzi, którzy nie zajmują się konstytucją ani polityką międzynarodową, lecz własnym bezpieczeństwem. Głosują wedle tego, co im się opłaca. A racjonalna i odpowiedzialna władza piętnastki im nie wypłaci. Może to zrobić tylko Kaczyński.
I żeby była jasność – dokładnie tak samo działa to w całym świecie. Każda władza opiera się na poparciu mas, które łączą z nią swoje poczucie materialnego bezpieczeństwa. Względy moralne i ideowe prawie nigdzie nie są decydujące dla większości. Zwykle kieruje się nimi nie więcej niż jedna czwarta czy jedna trzecia społeczeństwa. Tak było z Gomułką, Gierkiem, Jaruzelskim, Wałęsą – i tak samo jest z Kaczyńskim. A w Rosji – z Putinem. Jeśli emeryt z Tuły i Czelabińska będzie otrzymywał regularnie swoją wypłatę, a w syberyjskich osadach będzie węgiel i wódka, to do utrzymania władzy wystarczy telewizor. Wtedy zaś można na rubieżach, tysiące kilometrów od Niżnego Nowogrodu i Ufy, wymachiwać karabinem do woli.
Przecież Rosja zawsze gdzieś wojowała. A my? A my zawsze mieliśmy jakiegoś dyktatora. Nie będzie Kaczyńskiego, to przyjdzie inny. Czy to takie ważne? Wschodni fatalizm, ta mądrość biednych ludzi, to siła potężna jak wielki mróz – wszystko skuwa, obezwładnia, uniemożliwia. Każe siedzieć w domu i nie przejmować się tym, co tam w Moskwie, co tam w Warszawie.