Jak Kaczyński lekarzy schlastał
Trudno w to uwierzyć, ale Jarosław Kaczyński co rusz bierze do ręki pistolet i strzela sobie w stopę, a nawet w kolano. Czy obrażając lekarzy, naprawdę jest przekonany, że i tak nie może liczyć na ich głosy? Chyba jednak zapomniał o rodzinach. Razem z rodzinami lekarze to dobre pół miliona wyborców. Urąganie im może przynieść straty liczone w dziesiątkach, a nawet w stekach tysięcy głosów. Czy można je odzyskać z nawiązką pośród sfrustrowanych pacjentów, którzy z przyjemnością słuchają, jak dostaje się lekarzom? Wątpię. Ludzie lekarzy szanują. I to bardzo. A kto z lekarzem wojuje, ten od lekarza ginie.
Nie zamierzam być piarowym doradcą Kaczyńskiego, a tylko się dziwuję temu, co znowu nawygadywał na partyjnym konwentyklu w Nowej Soli. Podobno lekarze nie siedzą w pracy, ile trzeba, a w dziesięć lat po specjalizacji zarabiają po 75 tys. miesięcznie. Brakuje im poczucia misji oraz odpowiedzialności za pacjentów. Powinni dużo zarabiać, ale dopiero wtedy, gdy służba zdrowia będzie dobrze działać.
A ja myślałem, że lekarze są od leczenia, a za dobre działanie służby zdrowia odpowiada państwo! Widocznie czegoś nie zrozumiałem. Aż dziw bierze, że biedny Kaczyński nie przyjmuje odpowiedzialności za dramatyczną sytuację w ochronie zdrowia. Zwalanie winy na lekarzy jest absurdalne, jakkolwiek wielu lekarzom z pewnością można coś zarzucić. Jednak zdecydowana większość pracuje z poświęceniem i w coraz trudniejszych warunkach. I z pewnością nie za 75 tysięcy miesięcznie. Tyle dostają przepłacani profesorowie, mający mętne relacje z firmami farmaceutycznymi. Zwykły lekarz pracuje bardzo dużo – i musi tyle pracować, bo lekarzy brakuje. Brakuje tak bardzo, że ściąga się emerytów. Doszło do tego, że przeciętna wieku lekarza w Polsce to 52 lata! I owszem, zdarza się często, że lekarz, pracując w dwóch czy trzech miejscach, nie siedzi w każdym z nich tyle, ile powinien. Tym samym jakaś część jego zarobków nie znajduje pokrycia w przepracowanych godzinach. Ale też całe szczęście, że chce pracować w dwóch miejscach, bo inaczej w ogóle brakowałoby obsady i wiele oddziałów i przychodni trzeba by było zamknąć.
Oczywiście Kaczyński nie twierdzi, że wszyscy lekarza „są tacy”. Formułuje jednakże pewną ocenę środowiska jako całości. Jego słowa należy rozumieć w ten sposób, że przeciętnie biorąc, lekarze są właśnie tacy – pazerni i nieodpowiedzialni. Problemem systemu ochrony zdrowia są więc raczej lekarze, a nie co innego.
To wredne pomówienie – zwłaszcza w ustach kogoś, kto prowadząc cyniczną politykę unikania restrykcji covidowych, mogących obniżyć popularność rządu, osobiście przyczynił się do tego, że podczas pandemii umarło w Polsce o wiele więcej ludzi w proporcji do populacji kraju niż w innych państwach UE, a nadmiarowe zgodny, których było aż 200 tysięcy, mogły być o kilkadziesiąt tysięcy mniej liczne, gdyby wprowadzono do użytku paszporty covidowe oraz inne zabezpieczenia, których ze względów czysto piarowych poniechano. Jednocześnie najwyższe władze resortu zdrowia unurzały się w bezprzykładnej korupcji, na którą Kaczyński, będący faktycznym szefem rządu, ani myślał reagować.
Zaiste Kaczyński jest ostatnią osobą, która mogłaby pouczać lekarzy. Sam zresztą korzysta z patologii w medycynie, będąc pacjentem groteskowo uprzywilejowanym, któremu dyrektor szpitala wozi kule do domu. Po prostu nie ma wstydu.
Lekarze pokazali w czasie pandemii, pracując w ekstremalnych warunkach, na jak wiele ich stać. Dopiero co skończyła się (albo prawie skończyła) pandemia, a już powraca się do retoryki szczucia na lekarzy. Znów będzie „pokaż, lekarzu, co masz w garażu”? Znów będzie o „braniu w kamasze”?
Lekarze, owszem, bywają pazerni. Nie tylko zresztą oni. Bywają powierzchowni i niedouczeni. Bywają aroganccy względem pacjentów. Bywają skorumpowani, i to na różne sposoby. Jest ciągle wiele do zrobienia, gdy chodzi o ogólną kulturę pracy i stosunków panujących w medycynie. Jednakże z pewnością naganne postawy i zachowania nie są czymś dominującym ani nawet nagminnym. Dawno już skończyły się czasy, gdy co drugi lekarz w szpitalu przyjmował koperty. To daleka przeszłość. Nikt nie wydziera się na pacjentów ani nie pomiata pielęgniarkami. Jeśli coś takiego się zdarza, to incydentalnie. To, co zdarza się często, to brak czasu na porządne zbadanie pacjenta i dobrą rozmowę lekarską. Ale to nie wina lekarzy, lecz niedofinansowanego systemu i rosnących braków kadrowych. Na szczęście dobrze się rozwija sektor niepubliczny, choć relacje między medycyną publiczną i niepubliczną nie są uczciwie ukształtowane. Za dużo jest konfliktów interesów, za dużo jest korporacyjnego egoizmu i rozmaitych machinacji w potężnej maszynerii redystrybucji środków publicznych na ochronę zdrowia. Ale znów – to nie jest wina lekarzy. Co najwyżej tych zatrudnionych w ministerstwie i urzędach.
Zajmuję się kształceniem przyszłych lekarzy (w zakresie etyki i przedmiotów filozoficznych) i muszę bardzo jasno i jednoznacznie powiedzieć, na podstawie trzydziestoletniej obserwacji, że do zawodu lekarza w zdecydowanej większości garną się młodzi ludzie, którzy naprawdę chcą to robić, kierując się szlachetnymi pobudkami. Może kiedyś faktycznie sporo było tzw. synalków, czyli aroganckich młodych ludzi z bogatych, często lekarskich rodzin. Jednakże od dawna już tak nie jest. Studenci medycyny są mądrymi, pilnymi i kulturalnymi młodymi ludźmi. Po pięciu, a zwykle sześciu latach ciężkich studiów młody człowiek nie wychodzi z uczelni zepsuty i zblazowany, lecz pełen chęci do pracy. System ich zresztą nie rozpieszcza, chociaż w ostatnich latach jest łatwiej. Nie od razu też dobrze zarabiają. Na to trzeba poczekać kilka lat.
Daleki jestem od idealizowania środowiska lekarskiego, a już zwłaszcza jego samorządu zawodowego. Wiem, jakie są układy i jak wiele rzeczy nagannych się w świecie medycznym dzieje. Często z oczywistą szkodą dla pacjentów. Jednakże przegniatająca większość lekarzy nie ma z tym nic wspólnego. Po prostu ciężko pracują, i to nieraz w bardzo trudnych warunkach, bo nie tylko lekarzy brakuje, lecz również (a nawet bardziej) pielęgniarek. Mając tak wielu pacjentów, lekarze narażeni są na popełnianie błędów. Takie błędy i niedostatki wynikające z braku czasu, sił i środków, a także z mankamentów komunikacji i procedur podejmowania decyzji instytucjonalnych i finansowych, związanych z bardziej zaawansowanym i bardziej kosztownym leczeniem, to najczęściej wcale nie wina lekarzy, lecz złej organizacji. Ale dostaje się właśnie lekarzom, bo pacjenci nie widzą biurokracji, nie widzą urzędników i dyrektorów, lecz głównie właśnie lekarzy. To do nich kierowane są pretensje – często całkiem słuszne, lecz jednocześnie nierzadko źle zaadresowane.
Lekarze mają władzę nad pacjentami. Można powiedzieć, że medycyna to piąta władza. I to władza niemała. Leżąc na szpitalnym łóżku, nawet Jarosław Kaczyński w sumie niewiele może – poza słuchaniem lekarza. Mając tę swoją trudną, medyczną władzę, lekarze znajdują się w asymetrycznej i konfliktogennej relacji z pacjentami. Okazji do nieporozumień jest wiele. Napięcia są duże. Dlatego właśnie lekarze są tak wrażliwi na punkcie prestiżu swojego zawodu. Mają poczucie, że często są nierozumiani, niesłusznie obwiniani, a nawet atakowani przez media (na Zachodzie również przez prawników) – dlatego bardzo źle znoszą krytykę.
Trudno, żyjemy w wolnym społeczeństwie i z krytyką trzeba się mierzyć. Zawód lekarza to zajęcie wysokiego ryzyka moralnego i prawnego. Trudno być zawsze niewinnym i całe życie odbierać wyłącznie wyrazy wdzięczności. Od konfliktów nie da się uciec, a i błąd prędzej czy później się pojawi. Jednakże gdy zdemoralizowana do cna i skrajnie nieudolna władza wyciera sobie gębę lekarzami, krew mnie zalewa. Zajmij się, panie Kaczyński, zarobkami i pracowitością tysięcy swoich funkcjonariuszy w państwowych spółkach i na niezliczonych synekurach, którymi ich obdarowałeś. A od lekarzy się po prostu odwal.