Jak nam ksiądz Matczak święta urządził

No nie. Myślałem, że opowieści o wypranym z ducha, jałowym, egoistycznym i samotnym życiu zagubionego współczesnego bezbożnika, goniącego za płochymi przyjemnościami i podnietami, jest domeną zakompleksionych i zacofanych, za to napompowanych pychą prowincjonalnych księży. A tu się okazuje, że na lep tej zgranej taniochy złapał się nasz cudownie niejednoznaczny, zaskakujący, zawsze niezależny profesor Marcin Matczak. Przywalił mi, ateiście, z liścia i świątecznie, a potem poszedł sobie pośpiewać kolędy. Dobra robota! Są zasięgi – prowokacja się udała. Jak widać, nawet Hartman zaszczekał w odpowiedzi!

Oddajmy głos klasykowi z konkurencyjnych łamów:

„Święto jest wspólnotowym rytuałem religijnym, mówi Han”. Gdy już podnieśliśmy się po tym ciosie w szczękę, wymierzonym przez profesorską spółkę koreańsko-francusko-polską, ogłuszył nas prawy sierpowy zadany pięścią mocarnych słów: „Ateistyczne święta to samooszukiwanie się człowieka zagubionego w sekularnym do cna świecie. To nędzna proteza prawdziwego świętowania, które prawdopodobnie nie jest już możliwe”. I jeszcze kopniak na odchodne: „Biedne wypalone maszyny do pracowania w dni robocze i konsumowania w święta”.

Artykuł Matczaka to w większości streszczenie poglądów francuskiego autora koreańskiego pochodzenia Byung-Chul Hana, epatującego publiczność konserwatywnym przesłaniem o zatracie wyższych wartości w rozkojarzonym, narcystycznym społeczeństwie współczesnym, pozbawionym zdolności tworzenia autentycznej wspólnoty oraz autentycznego odniesienia do transcendencji i w ogóle spraw ostatecznych. W takim społeczeństwie zanika zdolność do przeżywania rytuałów i prawdziwego świętowania. Ci nieszczęśni ateiści pojawili się w artykule Matczaka niejako przypadkiem – zapewne nawinęli się jako najbardziej zjadliwa odmiana zagubionego i osamotnionego człowieka naszych czasów. I nie zajmowałbym się tą napuszoną i arogancką logoreą Hana-Matczaka, toczka w toczkę powtarzającą sączone z kościelnych ambon kalumnie i pomówienia, gdyby nie dotknął mnie osobiście. Dlatego postanowiłem odpowiedzieć. Jestem bowiem ateistą, a jednocześnie filozofem o wyostrzonym słuchu metafizycznym, a przypadkiem również (jak wielu innych) teoretykiem tzw. nowoczesności. Miałem też przyjemność napisać książkę o wspólnocie („Pochwała litości”), więc temat żywo mnie interesuje.

Otóż jedną z cech nowoczesności, trwającej już pół tysiąca lat, a więc dość leciwej formacji, jest umasowienie autonomicznego (wyemancypowanego) i refleksyjnego sposobu bycia. Większość ludzi, a przynajmniej mieszczan, z biegiem stuleci została wyposażona w jakąś zdolność samodzielnego, indywidualnego osądu i formułowania przekonań (najczęściej zupełnie nieoryginalnych, za to „własnych”) w sprawach kulturowych i społecznych, aspirując do indywidualnie, osobiście praktykowanej racjonalności. Po prostu ludzie nauczyli się mądrzyć i sobie to cenią. A skoro tak się mądrzą, to siłą rzeczy nie mogą już tak samo bezrefleksyjnie i spontanicznie uczestniczyć w rytuałach od wieków konsolidujących ich społeczności. Z czasem zatraca się w nich intuicyjne rozumienie symboli i obrzędów, a mity i wierzenia coraz bardziej zdają się wytworami ludzkiej wyobraźni, przez co tracą w ich oczach swą magiczną moc.

Ten proces kulturowej emancypacji i sekularyzacji przebiegał równolegle z procesem emancypacji klasowej i politycznej. Jedno i drugie bardzo się nie podobało klasom uprzywilejowanym, które dla powstrzymania modernizacji wytworzyły aparat ideologiczny zwany reakcją. Jednym z jego elementów jest krytyka tej aroganckiej przemądrzałości, czyli (jak mówimy w filozofii) zapośredniczenia, które niesie ze sobą emancypacja jednostki.

Ta krytyka trwa już tak długo, że wytworzyła własną mitologię, w myśl której w dawnych, złotych czasach naturalnej religijności i naturalnych hierarchii panowała harmonijna wspólnota, a ludzka egzystencja miała pełne nadziei odniesienie do sił wyższych, podczas gdy obecnie panują pycha, chciwość, anarchia i rozpacz. Takie rzeczy pisał wprawdzie już Platon, lecz naprawdę w dużej skali formacja reakcyjna, identyfikująca się od dwustu lat jako „konserwatyści”, ukonstytuowała się na tle wielkiej debaty o znaczeniu rewolucji francuskiej. Niestety, konserwatyści również są formacją na wskroś nowoczesną, wyrastającą z aspiracji do autonomicznej i racjonalnej oceny całokształtu kultury. Niby tęsknią za prostotą i spontanicznością, lecz przecież nie wyrzekliby się dla niej swojej refleksyjnej autonomii. Dużo więc gadają o pięknie mitów i wspólnoty, lecz ani nie chcą, ani nie potrafią wejść w buty przodków i oddać się tym mitom i tej wspólnocie. Przy wigilijnym stole są dokładnie w tym samym położeniu co wszelkiej maści progresywiści, z ateistami włącznie. Inaczej mówiąc, od kilkuset lat tysięczne Hany i Matczaki biadolą w swoich książkach i gazetach z powodu upadku starych dobrych obyczajów oraz panującego wszędy zepsucia, lecz biadoląc w ten sposób, sami wykazują się postawą krytyczną i refleksyjną. Nie ma od niej ucieczki. Czym bardziej chcą być naturalni, wspólnotowi, autentyczni i wierzący, tym bardziej są „przerażeni upadkiem” i „kultywujący tradycję”. Jadą na tym samym wózku nowoczesności, tylko udają, że ich tam trochę jakby na tym wózku nie ma. Ani to poważne, ani uczciwe. A na pewno bardzo narcystyczne.

Co do konserwatywnych diagnoz to generalnie są po prostu zbiorem uprzedzeń, pomówień i niczym nieuzasadnionych wyższościowych pretensji. Cały świat nurza się w rozpuście (w wersji współczesnej: w konsumpcjonizmie), ugania za coraz to nowymi pokusami i pozornymi rozkoszami, zapominając o zbawieniu (w wersji współczesnej: o sensie naszej egzystencji), podczas gdy mądry konserwatysta zachowuje powściągliwość i dobre obyczaje, a w dodatku kultywuje tradycję. On to umie świętować! On to umie tak tę wspólnotę przy tym wigilijnym stole zawiązywać, że hej! Mówi: jesteśmy wspólnotą, zachowujemy tradycje przodków, czujemy obecność Dzieciątka! I wszyscy jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki jednoczą się ze sobą przy tym polskim stole, a takoż i z przodkami, i z Panem Bogiem, pozostawiając żałosnych modernistów i lewaków za drzwiami.

Wszystko to są głupstwa. Mówienie ludziom niewierzącym, że ich świętowanie jest bez sensu, jest jak wmawianie kochankom, że ich seks z antykoncepcją jest tylko atrapą miłości. To już raczej owo konserwatywne zapewnianie się wzajemne o „kultywowaniu” i „radości Bożego Narodzenia” wyraża bezradność i wyjałowienie duchowe. Ma to tyle wspólnego z archaicznym, prenowoczesnym świętowaniem (będącym zresztą jedynie mitem konserwatywnej neomitologii) co nabożne płodzenie z namiętnością. Natomiast co do meritum to jest bardzo możliwe, że rozmaite zjawiska natury psychologicznej i społecznej z różnym nasileniem występują w różnych epokach i w różnych społecznościach. Na przykład kompulsywne poszukiwanie aprobaty innych ludzi, manifestowanie swojej obecności, naśladowanie popularnych i akceptowanych zachowań, rozmaite przejawy narcyzmu bądź regresji (infantylizmu) być może występują dziś częściej niż pół wieku temu albo sto lat temu. Nie możemy tego wiedzieć, bo bada się te sprawy dopiero od niedawna. Wyobrażenia, jakie mają na ten temat księża, prof. Han i prof. Matczak, są wyłącznie wyobrażeniami. I to podszytymi idiosynkrazją. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby okazało się, że w XIV-wiecznych miastach Europy Południowej młodzież miała większą niż dziś skłonność do popisywania się przed rówieśnikami, częściej doświadczała poczucia osamotnienia i smutku, częściej oddawała się niewyszukanym przyjemnościom, za to mało myślała o życiu wiecznym. Niestety, nie możemy tego sprawdzić.

A teraz o ateistach. Otóż, panowie Han i Matczak, ateista to nie jest duchowy kaleka, biedaczek, któremu czegoś brakuje – dajmy na to jakiegoś „wymiaru”. Taki półgłówek, który po prostu „pewnych rzeczy nie rozumie”… A wspólnota to nie jest żadna magia ani cudowność ateiście niedostępna. Ateista to po prostu człowiek, który nie uważa za mądre ani poważne wyjaśnianie istnienia świata przez odwołanie do wyobrażenia pewnej osoby, która istnieje odwiecznie i mocą swej wyobraźni oraz woli świat ten powołała do istnienia. Tylko tyle. Nie znaczy to, że ma jakąś zubożoną zdolność do przeżyć metafizycznych, a nawet religijnych. Poczucie świętości i odświętności, potrzeba rytuału, egzystencjalna trwoga, podobnie jak nadzieja oraz więź z przodkami nie są żadną specjalnością wyznawców Boga, Atona, Jahwe, Zeusa czy innego Allaha. Nie ma to w ogóle nic wspólnego z wiarą w Wielką Osobę. Można nie wierzyć w Boga ani Ahura Mazdę (prof. Matczak zapewne nie wierzy w tego ostatniego) i mieć wielką skłonność do świątecznej egzaltacji i chętnie oddawać się metafizycznym medytacjom, a można też być pobożnym muzułmaninem o bardzo przytępionej zdolności do wzruszeń wspólnotowych i doświadczania mysterium tremendum. To jest kwestia indywidualnych predyspozycji, a nie stosunku do takich czy innych mitów.

Do mitów mamy zresztą stosunek co najwyżej sentymentalny, a w każdym razie protekcjonalny. Katolicy siadający do wigilii i śpiewający kolędy nawet nie myślą, aby rozważyć potraktowanie na serio ewentualności, że jakieś żydowskie dziecko urodzone dwa tysiące lat temu było wcieleniem żydowskiego bóstwa zwanego Jahwe i wyrosło na męczennika, który złożył samego siebie w ofierze samemu sobie, ażeby zbawić swych wiernych. Katolicy ani nikt inny na serio nie uczestniczą w mitologicznym misterium ani nie poddają się magicznym obrzędom, bo są to przywileje wspólnot plemiennych, które pozostawiliśmy za sobą razem z całym przednowoczesnym światem. Prof. Matczak, choćby nie wiedzieć, jak się wysilał, nie zaśpiewa kolędy z sercem czystym a naiwnym jak jaka staropolska chłopka. Z czystością mu zresztą tak samo do twarzy jak mnie.

Święta nie wykluczają. Święta nie obrażają. Ateiści mają takie samo prawo ubierać choinki i jeść karpia jak wszyscy inni. Koniec roku i początek nowego, przybywanie dnia i odwieczne świętowanie w tym czasie przez wszystkie ludy północnej półkuli jest ważne dla prawie wszystkich i wszyscy mają prawo w tym uczestniczyć. Na własnych warunkach. Nikt nie ma monopolu na świętowanie. Katolicy weszli na arenę dziejów całkiem niedawno, lecz zdążyli przez te 1700 lat zdusić wszelkie inne tradycje i mity, między innymi te związane z przesileniem zimowym. Nie mogą więc narzekać, że inni im teraz ich obrzędy podkradają. Po prostu nie znają innych. Za obchodzenie szczodrych godów zabijano.

Prof. Matczak, zasłaniając się francuskim ekscentrykiem, naobrażał, naurągał i poszedł do domu. Najważniejsze, że oddał na czas swój świąteczny felieton. Wbił kij w mrowisko, zrobił zasięgi i teraz może spokojnie zasiąść do barszczyku. A więc smacznego barszczyku i cudownych zasięgów w tym nowym roku!