Co to znaczy myśleć?
Myślę, że myślenie jest poważnym problemem filozoficznym… Właściwie jedynym, skoro cała filozofia jest myśleniem samym, myśleniem, które obserwuje i rozważa samo siebie, samomyślącym się myśleniem. No, nie do końca, bo chociaż prawdą jest, że filozofowie mają obsesję nieustannego kontrolowania tego, co dzieje się w ich głowach, to jednocześnie marzy im się, by wymyślić coś konkretnego i pożytecznego, zamiast tylko nurzać się i pławić w zawartości własnych mózgownic.
„Myśl” znaczy w filozofii kilka rzeczy. Przede wszystkim słowo to odnosi się do każdego aktu mentalnego, któremu towarzyszy świadomość jego zachodzenia i świadomość jakiejś treść, która w tym akcie jest dana. W tym znaczeniu myślą jest uprzytomnienie sobie, że coś by się zjadło, a także przedstawienie sobie jakiejś potrawy (na przykład idei kotleta schabowego) i wreszcie sąd stwierdzający, że na wprost nas jest restauracja, gdzie dają kotlety. I tak dalej. Chodzimy i myślimy, a myślom towarzyszy świadomość.
Poza tym jednak są inne sposoby użycia słowa „myśl” w filozofii. Jeden jest rozszerzający, bo obejmuje wszelkie operacje mentalne niemające charakteru świadomego, lecz ujawniające się w działaniu. Nie „myślę” (świadomie) o każdym stawianym przez siebie kroku, lecz jednak coś tam we mnie kontroluje to moje stąpanie, dzięki czemu nie mówią mi co chwila: „uważaj, gdzie leziesz!”. Drugi sposób użycia słowa „myśl” jest za to zawężający i oznacza tyle co sąd. Sąd zaś to taki tajemniczy akt mentalny, w którym dochodzi do połączenia pojęć (zwykle spójką „jest”) oraz asercji, czyli postawienia akcentu właśnie na „jest”, czyli do stwierdzenia, że sprawy mają się tak, a nie inaczej, na przykład „Sokrates jest całkiem niegłupi”. Gdy już umysł sformułuje wyniki swojego poznania w sądzie, daje mu wyraz w języku w postaci zdania. Taka przynajmniej jest klasyczna teoria na ten temat, bo współcześnie wszystko się zmieniło i znów nikt nic nie wie.
Nie da się ukryć, że filozofów interesuje głównie myśl w tym ostatnim, wąskim znaczeniu. Sami bowiem tym się zajmują – formułowaniem sądów i uzasadnianiem ich. Mają nadzieję, że jeśli doszliby do tego, jak powstają sądy w umyśle, to mogliby lepiej kontrolować prawidłowość przebiegu takich procesów, czyli uniknąć błędów w sądzeniu, to znaczy fałszu. Bo każdy sąd pretenduje do prawdziwości, a wraz z tym sam filozof pretenduje do racji. Najlepiej tak dobrze uzasadnionej, że już ostatecznej i nieodpartej.
Myśl, żeby jakoś zagwarantować sobie myślenie niezawodne i bezbłędne, a dzięki temu stworzyć system wiedzy raz na zawsze obowiązujący, tak jak raz na zawsze dane są dogmaty wiary, stała się obsesją filozofów u progu czasów nowożytnych. W XVI i XVII wieku wszystkim nagle zachciało się niezależności – głównie od papieża, lecz z czasem nawet od króla i Bóg wie, od czego jeszcze. Na fali tej emancypacji popłynęli, i to w awangardzie, filozofowie, którym zamarzyło się, aby nauka przestała być służką teologii, lecz stała się wolna i niezwisła. W zamian filozofowie obiecali, że udowodnią istnienie Boga, potwierdzą rozumowo niektóre dogmaty wiary i zasady etyczne chrześcijaństwa i w ogóle własnym przykładem wykażą, że można być jednocześnie pobożnym i racjonalnym (a nawet wolnym). Dzieła tego dopełnił w XVIII wieku Immanuel Kant, lecz rozpoczął je półtora stulecia wcześniej Kartezjusz.
I właśnie z postacią Kartezjusza oraz jego programem ostatecznego ugruntowania wiedzy i wiary wiążę się najważniejszy wynalazek filozoficzny wykorzystujący pojęcie myśli i myślenia. Znamy ten wynalazek pod imieniem cogito, co po łacinie znaczy „myślę”, lecz w filozofii jest kryptorzeczownikiem odnoszącym się do wynalezionego przez Kartezjusza nowego bytu, a mianowicie podmiotu intelektualno-wolitywnego, spełniającego akty myślenia i chcenia, na czele z formułowaniem sądów. Cogito nazywa się też często „ja” albo po prostu podmiotem.
Oczywiście zawsze istniała w filozofii dusza myśląca, umysł. Różnica polega na tym, że kartezjański podmiot nie jest czymś, co myśli (tak jak maszyna jest czymś, co wykonuje jakąś czynność), lecz w ogóle jest myśleniem – cały jest myśleniem i tylko nim. Jak to mówił Kartezjusz – jest „substancją myślącą”. Będąc zaś substancją myślącą, cogito nie jest substancją należącą do czasu i przestrzeni – umysł i świat, podmiot i przedmiot zostały od teraz radykalnie oddzielone. Oddzielenie to na pewien czas tak bardzo zakarbowało się w umysłach filozofów, że poczęli się zastanawiać, jak to jest możliwe, że mogę myślą wywołać ruch fizyczny – na przykład ruch własnej ręki. Przed Kartezjuszem nikt nie widziałby w tym niczego tajemniczego.
Dualizm ciało-umysł oraz przedmiot-podmiot stał się naczelnym problemem filozoficznym na kolejne stulecia i w pewnych środowiskach jest nim do dziś (bardzo przepraszam – wiem, że macie większe problemy), podobnie jak zagadnienie reformy nauki i uwolnienia jej od wszelkiego dogmatyzmu, charakterystycznego dla doktryn religijnych. Związek między obiema kwestiami wygląda następująco: jeśli mam posiąść wiedzę niepowątpiewalną i pewną, muszę skupić się najpierw na zawartości własnego umysłu, bo to umysł narzuca warunki poznaniu i to w nim rodzi się prawda i błąd. I tylko tego, co mam w umyśle, oraz samego istnienia umysłu mogę być pewien. Bo nie mogę się mylić, że widzę coś czerwonego, jakkolwiek mogę się mylić, że istnieje świat, a w świecie czerwone jabłko, które jest przyczyną mojego wrażenia czerwieni.
Jeśli więc chcielibyśmy zbudować naukę na absolutnie pewnych podstawach, musimy zacząć od analizy funkcji umysłu oraz jego zawartości, a potem rozważyć warunki i zasady, wedle których na podstawie przedstawień w umyśle mogę wydawać prawomocne sądy o tym, co ewentualnie istnieje poza umysłem, czyli o świecie. Obsesja niepowątpiewalnego poznania i budowy ostatecznego systemu wiedzy trwała w filozofii od początku XVII wieku aż do połowy wieku XX. Towarzyszył jej nieustannie złośliwy chochlik dualizmu, dręczący filozofów problemem przejścia: jak od zawartości umysłu przejść do świata i pewność tego, co mam w głowie, obrócić w pewność tego, co poza nią.
Zapewniam, że problemy te, a więc paradoksy Matrixa i w ogóle odróżniania „rzeczywistości” od „pozoru”, dawno już filozofia rozwiązała. Z grubsza chodzi o to, że poznaniem ludzkim rządzą struktury umysłu, logika i język, a prawda i fałsz mają sens tylko w ramach tego, co umysłowi ludzkiemu dostępne; jeśli musi się ograniczać do zjawisk i tego, co dane w doświadczeniu, to znaczy, że zjawiska wyznaczają horyzont prawdy – o żadnej „rzeczy samej w sobie”, ukrytej poza zjawiskiem, nie ma przeto sensu wypowiadać żadnych sądów. Nie jest to bowiem domena poznania. Takie myślenie, które wartość ludzkiego poznania oraz tezy metafizyczne dopasowuje do podmiotowych warunków wszelkiego poznania, nazywa się krytycznym albo transcendentalnym. To bardzo długa i złożona historia, z Kantem, Heglem i Husserlem w rolach głównych. Lecz zaczęło się od Kartezjusza i jego cogito. Podmiot intelektualny, w który zamienił się Kartezjusz, odkrył, że jego właśnie istnienie jest dla niego niepowątpiewalne, bo nawet gdyby był pijany i szalony, ba, mamiony przez złośliwego demona, to skoro coś myśli, to tym samym istnieje.
Cogito ergo sum! Nikt przecież nie powie „nie ma mnie”, prawda? No a jeśli wiem już na pewno, że istnieje (istnieję) ja i jego (moje) myśli, to wystarczy jeszcze udowodnić, że istnieje dobry i prawdomówny Bóg, który tym myślom daje rękojmię generalnej prawomocności, to znaczy tego, że odnoszą się do prawdziwe istniejącego świata, który przynajmniej czasami zdolni jesteśmy poprawnie poznać. Inaczej Bóg byłby oszustem. Trudno uwierzyć, ale właśnie od takiej, zalatujących jeszcze głębokim średniowieczem, filozoficznej zabawy słowami zaczęła się cała nowożytna tradycja filozoficzna. Dlatego gdy mówimy „myśl”, myślimy „Kartezjusz”. I o to mu chodziło!
Pomnik Sokratesa w Atenach (Wikimedia Commons)