Żydowska impreza, czyli odsłonięcie tablicy potępiającej getto ławkowe na UW
„5 października 1937 roku na Uniwersytecie Warszawskim wprowadzono getto ławkowe. Segregacji poddano żydowską społeczność naszej uczelni. Pamięci ofiar. Aby antysemityzm i nacjonalizm nigdy już nie zatruwały wspólnoty akademickiej. Rektor, senat, społeczność Uniwersytetu Warszawskiego”.
Oto treść napisu na tablicy, którą w poniedziałek 22 maja, 33 lata po odrodzeniu się demokratycznej i wolnej Polski i ponad osiem dekad od haniebnych represji, jakim poddawano studentów żydowskich w całym kraju, bardzo uroczyście odsłonięto na kampusie Uniwersytetu Warszawskiego – jednej z wielu uczelni, gdzie za zgodą senatu wprowadzono apartheid chrześcijańskich i żydowskich studentów i jedynej jak dotąd, która zdecydowała się to przyznać i za to przeprosić.
Ale chyba powiedziałem za dużo. Nikt nikogo w czasie uroczystości nie przepraszał. Gdzieżby tam! Tablica po prostu informuje o fakcie. Niezbyt fortunnie zresztą, bo żydowskiej społeczności nie poddano żadnej odrębnej segregacji – nikt jej na części nie dzielił. Segregacji poddano wszystkich studiujących – wedle wyznania. Żydzi na lewo, chrześcijanie na prawo. Zupełnie jak kilka lat później na rampie obozowej: do gazu na lewo, do pracy – na prawo.
Oczywiście, w roku 1937 nikt jeszcze nie przewidywał, do czego doprowadzi szalejący w Europie antysemityzm; to historia dopisała analogię, analogię ex post, lecz prawdziwą. Dlaczego tak się stało, że nieszczęsne getto ławkowe, krzywdzące Żydów, lecz w pewnym stopniu upokarzające również dla nie-Żydów, zostało wprowadzone? Ano takie były wtedy w Europie i w Polsce nastroje (choć getto ławkowe to nasza specjalność).
Straszny, niewyobrażalny wprost rasizm i rasistowska przemoc szalały w całym kraju. Przestrzeń społeczna była tak nabrzmiała nienawiścią, że rektorzy polskich uczelni, chroniąc się przed naporem faszystowskiej banderki, otwarcie głoszącej szowinizm i z podziwem patrzącej na Italię Mussoliniego, a nierzadko również na hitlerowskie Niemcy, czując na karku oddechy rozbisurmanionej i w wielu przypadkach uzbrojonej hołoty, liczonej w (niewiarygodne, lecz prawdziwe) setkach tysięcy, słuchającej od małego, że „Żydzi zabili Pana Jezusa”, uznawali, iż separując żydowskich studentów, wyświadczają przysługę ich bezpieczeństwu.
Tak myślał między innymi popierający getta ławkowe minister wyznań religijnych i oświecenia publicznego Wojciech Świętosławski i tak też myślał rektor UW Włodzimierz Antoniewicz, z pochodzenia Ormianin. Znamy to. Do dziś antysemici tłumaczą trzy stulecia gett dla Żydów w państwach kościelnych ich interesem i bezpieczeństwem. Ludzka przewrotność i cynizm, gdy trzeba usprawiedliwiać własną podłość bądź własne tchórzostwo, nie znają granic. Zupełnie jak głupota.
Getta ławkowe nie spadły z nieba. Wzięły się z gett Rzymu, Wenecji, Turynu, papieskich, książęcych, zamkniętych, przymkniętych, nocnych i dziennych, tych na południu i tych na północy, nędznych i śmierdzących, czasami bardziej znośnych i ludzkich, lecz zawsze otoczonych pogardą i wrogością, zamieszkałych przez ludzi napiętnowanych opaskami, naszywkami, a nawet czapkami, dzięki którym każdy porządny katolik wiedział, od kogo ma się trzymać z daleka.
Czy tak trudno było wymyślić, ledwie kilka dekad po wyzwoleniu Żydów z gett papieskich, żeby choć symbolicznie zamknąć „Żydków” (tak się w Polsce mówiło nieporównanie częściej niż „Żydzi”) w wydzielonym fragmencie sali wykładowej? Pomysł nasuwa się sam.
Jestem bardzo wdzięczny studentom ze Studenckiego Komitetu Antyfaszystowskiego za pięcioletnią walkę o to upamiętnienie. Była to walka trudna i samotna. Dość powiedzieć, że na coroczne spotkania na kampusie przy Krakowskim Przedmieściu, zwoływane z okazji kolejnych rocznic getta ławkowego, nie przychodził nikt z władz UW, a i profesorów bardzo niewielu. Dopiero w 2012 r. rektor udzielił patronatu, lecz na uroczystość nie przybył ani nie wysłał swego reprezentanta. Jednakże jestem też wdzięczny władzom UW, na czele z rektorem prof. Alojzym Nowakiem, za to, że w końcu, po tylu latach, doszło do wmurowania tej tablicy. Ta wdzięczność jest nawet osobista, bo mój ojciec był absolwentem UW – i choć w momencie wprowadzenia haniebnej segregacji był już kilka miesięcy po studiach, to doskonale pamiętał faszystowską bandyterkę panoszącą się po uniwersytecie, lżącą i bijącą żydowskich studentów.
Jednakże mimo tej wdzięczności chcę powiedzieć kilka gorzkich słów o uroczystości, której kulawa organizacja i dwuznaczna, pełna niedomówień treść pokazuje, jak bardzo wciąż straszy w arkanach polskiej świadomości zbiorowej „problem żydowski”, jaki wokół niego panuje lęk, po społu z ignorancją i idiosynkrazją. Ktoś musi to powiedzieć. Nie po to, by się skarżyć, a zwłaszcza kogoś oskarżać, lecz po to, by wyjaśnić kilka rzeczy być może oczywistych dla „wtajemniczonych”, lecz pewnie nie do końca zrozumiałych dla postronnych.
A była ta uroczystość ucztą dla socjologicznych oczu. Działo się tam tak wiele, że aż prosi się to wszystko o skrupulatną analizę. Poniecham jej, bo ja nie potrafię, a inni nie mają cierpliwości, aby czytać elaboraty na tak szczegółowy i egzotyczny temat. Ograniczę się więc do recenzenckich uwag i lekcji na przyszłość.
Żeby zrozumieć to wydarzenie, trzeba wiedzieć, że było możliwe dzięki powołaniu przez rektora UW specjalnego zespołu mającego zająć się całą „dyplomacją” związaną z tablicą. Na jego czele stanął, a jakże, zawodowy dyplomata Ryszard Schnepf. Jednym z członków zespołu był sam Marian Turski, będący mentorem i seniorem środowisk żydowskich. Zespół wziął na siebie uprzedzanie i amortyzowanie wszelkich objawów niezadowolenia ze strony tych, którym upamiętnianie getta ławkowego było nie w smak. I zapewne tak bardzo się skupiano na unikaniu konfrontacji z antysemitami, że w końcu zaniedbano staranne, kolektywne zaplanowanie i przemyślenie uroczystości. I dlatego wyszła, jak wyszła. Urządzona przez niekompetentnych urzędników do spółki z agentami bezpieczeństwa z izraelskiej ambasady. Qui pro quo.
Przybywając na uroczystość przeciwko segregacji, każdy gość przechodził segregację. To niesamowite, naprawdę niesamowite, że teren placu podzielono na dwie części czerwoną taśmą. Za taśmę wpuszczano VIP-ów i zaproszone osoby („na oko” – dokumentów i zaproszeń nie sprawdzano), a reszta musiała pozostać na zewnątrz. My, uprawnieni, jak sądzę co najmniej w połowie Żydzi, musieliśmy sobie zadać podobne pytanie, jakie stawiali sobie chrześcijańscy studenci w 1937 roku: podporządkować się czy nie? Niektórzy się podporządkowali, inni od razu pozostali za taśmą, nieliczni przeszli przez bramę do lepszego świata, by w zawstydzeniu po kilku chwilach jednak się wycofać.
Tak jak to zwykle bywa z niestosownościami – zadziałał przypadek połączony z ignorancją. Taśma była wymogiem ambasady Izraela, a dokładnie ochrony ambasadora. Tak jest najłatwiej, taka jest rutyna, bo ambasadora trzeba zabezpieczyć przed antysemickimi atakami. Ale trzeba było sekundę, pół sekundy pomyśleć. Ale kto by tam myślał i kto by się stawiał panom z Szin Bet? Mus to mus. A przecież można było zamiast taśmy posłużyć się kilkoma strażnikami czy policjantami. Ale do tego trzeba trochę starań i trochę zaufania, a tego między ambasadą Izraela i polskimi instytucjami brak.
Początek uroczystości był wzruszający. Grupka młodzieży z Wielokulturowego Liceum Humanistycznego im. Jacka Kuronia, pod opieką prof. Piotra Laskowskiego i Danuty Kuroniowej, odśpiewała w języku żydowskim (jidysz) piękną pieśń Mordechaja Gebirtiga „Nasze miasteczko płonie”. Upamiętnia ona pogrom w Przytyku, który miał miejsce w 1936 r. (Nasze miasteczko płonie! Tylko wy sami możecie sobie pomóc! Gaście je swoją krwią!). Potem były trzy przemówienia. Pierwsze – rektora Nowaka. Sprowadzało się ono do wyrazów zdziwienia i podziękowań dla licznych ciał kolegialnych i instytucji, z którymi sprawę tablicy konsultowano i z którymi „dało się rozmawiać”.
Wymowa przemówienia była jasna: to skrajnie drażliwa sprawa, trzeba ją było zabezpieczyć ze wszystkich stron, aby tylko jacyś antysemici czy po prostu ludzie władzy nie zaczęli się burzyć i wtrącać. Aż biło po oczach, jaki lęk towarzyszył tej sprawie i jak bardzo jest ona drażliwa. Doprawdy smutno było tego słuchać.
Potem przemówił ambasador Izraela w Polsce Jacov Livne. Mówił krótko i dość bezbarwnie. Dopiero trzecie przemówienie zasługiwało w pełni na to miano. Wygłosiła je Antonina Dukowicz ze Studenckiego Komitetu Antyfaszystowskiego. W słowach grzecznych i dyplomatycznych dała do zrozumienia, jak długą i ciężką drogę musieli przejść studenci, aby dopiąć swego. Dwukrotnie też nawiązała do szykan, jakie spotykają ze strony władz Instytut Filozofii i Socjologii PAN, na co zebrani reagowali oklaskami.
I co? I nic więcej. Nie zaproszono do przemawiania nikogo ze świata polsko-żydowskiego. Wszak „w charakterze Żyda” wystąpił już ambasador, prawda? Dla władz ta impreza to była przecież impreza żydowska, kolejny „trybut”, który trzeba „im” zapłacić. A kto reprezentuje Żydów, jeśli nie ambasador Izraela? Przecież to ich kraj.
Trudno mi nawet wyrazić to, jak wielkim afrontem było pominięcie naszego środowiska. Było to z pewnością niezamierzone, z braku rozeznania wynikające. Cóż, Żydzi są zawsze trochę obcy i trochę egzotyczni. Jednakże trudno mi sobie wytłumaczyć, dlaczego nie zaproszono choćby historyka, który by w kilku słowach opowiedział, czym było getto ławkowe. Nie było o tym ani słowa! Tablica, która miała zadać kłam tabu, nie wystarcza – odruch przemilczania nadal działa. Jakże smutno było mi patrzeć na dwudziestu, trzydziestu polskich Żydów, najczęściej starszych państwa, którzy tak stali za tą czerwoną taśmą i milczeli, choć zwykle tacy są rozgadani i rozpisani po tych swoich „Gazetach Wyborczych” i „Politykach”. Jedna pani próbowała to przełamać i przemówić ad hoc, ale bardzo marnie to wyszło. Żydzi polscy głosu nie mieli. Głos miał ambasador Izraela.
Zrobiłem takie zdjęcie, bardzo, jak sądzę, dobrze ilustrujące to, co się działo na kampusie UW. Oto widzimy młodzież śpiewającą w jidysz na zakończenie uroczystości; zapewne niektórzy mają korzenie żydowskie, inni nie. Śpiewa z nimi ich profesor – wybitny działacz lewicowy, jeden z redaktorów Archiwum Ringelbluma Piotr Laskowski. Z tyłu patrzy na nich wdowa po wielkim polskim rewolucjoniście Jacku Kuroniu. Oddziela ich ta nieszczęsna taśma. Odwrócony tyłem do sceny wydarzeń rozgląda się nerwowo egzotycznie i niebezpiecznie wyglądający izraelski oficer zabezpieczający ambasadora. Ciekawe, na ile rozumiał, co tu się wyczynia. Pewnie nie za bardzo. Miał swoją robotę do wykonania. Kolejna żydowska impreza z udziałem jego szefa.
Cóż, dobrze, że byli ci, którzy byli. Ale mi przykro, że nie było nikogo z polityków ani prezydenta miasta. Jakże oni wszyscy się boją! Kogo? Faszystowskich gnojków, którzy zwyzywają ich w swoim internetowym szambie? A może „zwykłych Polaków”, którzy wprawdzie nie zwyzywają, ale nie żeby zaraz mieli głosować na takich, co wysługują się Żydom i „przepraszają za Polskę”?