Czarnek chce upokorzyć lekarzy
Systematycznie forsowane przez min. Czarnka nowe przepisy zezwalające na prowadzenie studiów lekarskich przez wyższe szkoły zawodowe pod warunkiem zatrudniania zespołu 12 specjalistów z zakresu medycyny lub nauk o zdrowiu bądź (w przypadku uczelni mających kategorię A w jakiejkolwiek dyscyplinie) jedynie na podstawie umowy z uczelnią mającą uprawnienia do prowadzenia studiów medycznych, to istne horrendum.
A słowa ministra, mające uzasadnić tę skrajną liberalizację szkolnictwa medycznego: „Mówimy nie o tym, czy na wsi Janem Kowalskim będzie zajmował się wybitny specjalista, tylko mówimy o tym, czy Jan Kowalski w ogóle będzie miał szansę dostać się do lekarza”, są nie tylko głupie, ale i przede wszystkim bezczelne i niebezpieczne. Wyzierająca z nich pogarda odsłania prawdziwy cel reformy: upokorzyć środowisko lekarskie i przejąć nad nim kontrolę poprzez wpuszczenie do korporacji lekarskiej całych zastępów niedouczonych, lecz za to ideologicznie pewnych lekarzy – absolwentów szkoły Rydzyka i innych zdominowanych przez lokalne środowiska narodowo-katolickie małych uczelni publicznych i niepublicznych. Lekarz nie musi być dobry – wystarczy, żeby nie przeprowadzał aborcji i eutanazji oraz wieszał krzyże i portrety papieża. Taka jest Polska i polska medycyna z marzeń Przemysława Czarnka, personifikacji agresywnej bigoterii i śmiesznie pyszałkowatej zaściankowości. Poszerzanie dostępu do niepewnych, niskiej jakości świadczeń medycznych jako uzasadnienie reformy kształcenia medycznego to kuriozalny idiotyzm. To jednak bez znaczenia, bo felczeryzacja polskiej medycyny jest tu tylko pretekstem.
Projekt Czarnka, wspierany przez ministra zdrowia Adama Niedzielskiego, spotkał się z jednoznaczną i powszechną krytyką środowisk lekarskich. Mimo to chciałbym dorzucić jeszcze trzy grosze od siebie – jako bioetyk, a przede wszystkim jako profesor, który od blisko 30 lat ma zaszczyt uczestniczyć w kształceniu studentów Wydziału Lekarskiego Collegium Medicum UJ. Każdego roku gratulujemy naszym studentom wielkiego sukcesu, jakim jest dostanie się na te studia, jednocześnie tłumacząc im, na czym polegają studia uniwersyteckie i dlaczego lekarz musi być osobą wszechstronnie wykształconą, przygotowującą się do zawodu i do roli społecznej lekarza w atmosferze przepojonej ideałami racjonalności naukowej oraz pasją badawczą. Lekarz to znacznie więcej niż zawód, a pacjenci chcą powierzać swoje zdrowie takim lekarzom, którzy swoją dogłębną wiedzą, mądrością i kulturą osobistą dają rękojmię działania w najlepszym interesie chorego, budząc w swym podopiecznym pełne zaufanie i nawiązując z nim relację terapeutyczną, której moralny i praktyczny wymiar wykracza daleko poza wykonanie zamówionej usługi w ramach zawartej umowy, tak jak ma to miejsce w przypadku typowych zawodów. Aby lekarz stał się kimś, na kim pacjenci mogą naprawdę polegać, musi przejść głęboką i wymagającą ogromnego wysiłku formację. Zapewnić ją może wyłącznie uniwersytet i grono wykładowców, wśród których znajdują się naukowcy z prawdziwego zdarzenia oraz doświadczeni praktycy. Dlatego w przypadku lekarzy nie ma czegoś takiego, jak poziom „wystarczająco dobry”. Nie można być „wystarczająco dobrym lekarzem”. To, co średnie, jest w tym przypadku mierne, czyli nie do zaakceptowania. Każdy chory chce się leczyć u lekarza dobrego, a nie średniego. Jeśli „wystarczająco dobry” ma coś pozytywnego oznaczać, to słowo „wystarczający” można opuścić. Lekarz ma być dobry i już. Ma też być coraz lepszy – cały czas się uczyć i doskonalić. Wzorce i nawyki stałego samodoskonalenia się są sprawą silnego i budzącego respekt uniwersyteckiego środowiska edukacji adepta medycyny. Żadna szkoła zawodowa, zebrana ad hoc kadra ani skromny szpital nie są w stanie wytworzyć odpowiedniej atmosfery nauki i utrzymać wysokiego standardu edukacji medycznej.
Schodząc już na poziom bardziej praktyczny, trzeba uświadomić sobie, na czym polega studiowanie medycyny i jakie elementy kształcenia – jeśli ma być ono na wysokim poziomie – musi zapewnić studentom uczelnia. Otóż studia medyczne to wykłady, ćwiczenia laboratoryjne oraz zajęcia kliniczne. Owszem, wykłady mogą się odbywać wszędzie, lecz dobrzy wykładowcy, będący naukowcami i doświadczonymi lekarzami, tylko wyjątkowo mogą być profesorami uczelni niemedycznej. Na takiej uczelni mogą co najwyżej wykładać gościnnie, lecz nie będą częścią jej stałej kadry. Jeśli zaś chodzi o laboratoria i prosektoria, to jest to kosztowne zaplecze, na którego zorganizowanie nie stać małych ośrodków. Zajęcia laboratoryjne wymagają nie tylko pomieszczeń, sprzętu i odczynników, a także odpowiednich pozwoleń, lecz przede wszystkim kadry. Jednakże najbardziej nierealistyczne jest zapewnienie studentom właściwej bazy klinicznej. Jeśli mają to być dobre zajęcia, muszą być prowadzone przez dobrych specjalistów w dobrym ośrodku. Tylko od naprawdę dobrego lekarza można się uczyć, jak być dobrym lekarzem. Zdać LEP można wykuwszy odpowiedni materiał. To jednak niewiele znaczy, jeśli państwowy egzamin lekarski nie jest zwieńczeniem prawdziwych uniwersyteckich studiów medycznych.
Potrzebujemy poszerzenia bazy dydaktycznej uczelni medycznych. Są po temu możliwości na istniejących już uniwersytetach. Być może potrzebny jest kolejny. Nie wiem. Z całą pewnością jednak doklejanie marnych, tekturowych wydziałów medycznych do szkół wyższych niemających dotąd z medycyną nic wspólnego to nie rozwój, lecz degradacja. Władza, która idzie w tym kierunku, doskonale to wie i do tego właśnie dąży. Jednak dłużej klasztora niźli przeora. Korporacja lekarska jest silniejsza od PiS i nie da się ani upokorzyć, ani spacyfikować. Jeszcze nie było takiej władzy, która nie ległaby w końcu na szpitalnym łóżku. W ostatecznym rozrachunku taka jest już kolej rzeczy, że władza leży, a lekarz stoi.
Na obrazku najsławniejszy lekarz USA: dr Hartman