Czy Ukraińcy powinni przeprosić za Wołyń?
Być może wygłoszę pogląd niepopularny, lecz nie oczekuję przeprosin za rzeź wołyńską 1943 roku – ani od władz Ukrainy, ani od innych autorytetów społecznych tego kraju. Nie zależy mi na gestach, zwłaszcza wymuszonych, a co najmniej wymęczonych. Gestach, które są właśnie „gestami” – aktami jednorazowymi, które mają coś raz na zawsze zmienić.
Tymczasem domaganie się przeprosin to rzecz ambicji, a nie solidarności z ofiarami, zaś ich uzyskanie to zaspokojenie własnej próżności, zwycięstwo, a nie dar dla ofiar. Bo nic się nie zmieni od tego, że ktoś powie „przepraszam”. Nie tylko domaganie się przeprosin jest podejrzane, lecz również same przeprosimy to bardzo dwuznaczny czyn. Z jednej strony wyrażają żal i skruchę, a z drugiej mają zastąpić zadośćuczynienie i „zamknąć temat”.
W sumie jakże łatwo mówi się „przepraszam”! Narcyzowie wszak są w tym mistrzami. Niestety, w każdych przeprosinach kryje się nadzieja, że już nie będzie się powracać do ich przedmiotu i że zawsze w jakimś przynajmniej stopniu będzie usprawiedliwione powoływanie się na ten chwalebny akt, gdy ktoś będzie chciał wracać do bolesnych spraw. A przecież fraza „no przecież już przeprosiliśmy!” (zaszyta w każdych przeprosinach) jest obrazą, niweczącą pojednawczy i odprężający efekt samych przeprosin. Samo przepraszanie jest zawsze jakimś kłamstwem, substytutem czegoś ważniejszego.
W stosunkach międzynarodowych hipokryzja czyha w każdym kącie. Akt przepraszania przez władze w imieniu narodu ma sens wyłącznie jako wstęp do ważnej zmiany, polegającej na zaprzestaniu przemilczania bądź zakłamywania tego, za co się przeprasza. A nawet więcej – na pojawieniu się gotowości do wspominania, a więc w jakimś stopniu rozpamiętywania własnych win. A gdy jest to możliwe, to również gotowości do zadośćuczynienia. Kto tego wszystkiego nie zamierza, a tylko chce zebrać moralną premię za to, że zdobył się na przeprosiny, ten lepiej już niech nie robi nic. Przeprosinami piekło jest wybrukowane. Dopiero gdy się lubimy i sobie ufamy, możemy powiedzieć sobie „przepraszam” i pokonać kłamstwo, które nas mimo wszystko dzieliło. Pojednanie to ciężka praca, a wybaczenie nie pojawia się w niej na rozkaz polityków, lecz przychodzi powoli, niespostrzeżenie.
Gdyby nawet Wołodymyr Zełenski wypowiedział owo jakże często nadużywane i rzucane na wiatr słowo „przepraszam”, nie poszłaby za tym żadna nadzieja na zmianę stosunku Ukraińów do rzezi wołyńskiej i Bandery. Nie zaczęto by uczyć o tym dzieci w ukraińskich szkołach, a w każdym razie nie w sposób, który by Polaków satysfakcjonował. Nie stałoby się tak, że nagle, po kilku latach od przeprosin, istotna część narodu ukraińskiego dowiedziałaby się o masowych mordach na Polakach, a ci, którzy dziś wiedzą, że „mordowali się wzajemnie”, zaczęliby rozumieć, że nie było to bynajmniej symetrii win. A nawet gdyby jakimś cudem za pół wieku połowa Ukraińców wiedziała, co Ukraińcy uczynili Polakom latem 1943 r., to bynajmniej jeszcze nie znaczyłoby to, że odczuwaliby z tego powodu jakiś żal czy wstyd. Kto się wstydzi za pradziadków? Są tacy, ale jest ich bardzo niewielu.
Doprawdy nie ma żadnego sensu, aby liczbę tę choćby i potrajać. Co z tego, że urośnie ona, dajmy na to, do dziesiątek tysięcy? Co to za satysfakcja? Polacy uczynili ludowi ukraińskiemu, Rusinom, bardzo wiele zła. Są tacy, którzy to wiedzą i ich to obchodzi. A wśród nich są i tacy, którym jest z tego powodu przykro. Jednakże znów mówimy o malutkim ułamku całości społeczeństwa, wręcz ułamku procenta jego populacji. Czy Ukraińcy mają się bić o to, żeby liczba Polaków odczuwających empatię wobec prześladowanych przez stulecia ukraińskich chłopów urosła do stu tysięcy? Przecież to jakiś absurd, a co najmniej samoponiżenie.
Domaganie się przeprosin za Wołyń to również coś poniżającego. I co z tego, że przeproszą? Narodów nie obchodzi, kogo tam podbijali i mordowali przodkowie. Można ubolewać z powodu rodziców czy dziadków, lecz dawniejsze pokolenia to już obcy, nieznani ludzie, za których ani nie odpowiadamy, ani się z nimi specjalnie już nie solidaryzujemy.
Byłoby dobrze, gdyby w ukraińskich szkołach uczono prawdy o historii Ukrainy, zwłaszcza tej XX-wiecznej. Może nam być przykro, że Bandera jest dla Ukraińców bohaterem. To samo mogą nasi sąsiedzi powiedzieć o nas. Byłoby też dobrze, gdyby w polskich szkołach uczono prawdy i żeby ludzie uchodzący u sąsiadów za zbrodniarzy nie byli w Polsce hołubieni jako bohaterowie. Ale tak nie będzie, dopóki istnieją państwa narodowe, oparte na narodowej mitologii. Można to zmieniać małymi kroczkami, korygując konkretne przeinaczenia i usuwając co grubsze kłamstwa. I właśnie o to możemy się starać. Musi to być jednakże obustronne, na zasadzie „coś za coś”. Korekty propagandy historycznej wymagają negocjacji słowo po słowie. Latanie za kimś i pokrzykiwanie „Przeproś! Przeproś!” jest głupie i dziecinne. A skutek może przynieść co najwyżej odwrotny do zamierzonego.
Potomkowie ofiar ludobójstw zawsze domagają się jednego: prawdy. Co to znaczy? To znaczy uczciwości w mówieniu o tym, co się stało: bez umniejszania, wybielania, przerzucania winy na innych, negocjowania przeprosin wzajemnych. Akurat po polskiej stronie owej uczciwości i prawdomówności dramatycznie brakuje – w każdej drażliwej kwestii. Po sobie wiemy, jak bardzo trudno jest wznieść się ponad własną pychę, urazy i zakłamanie. Nie wymagajmy od Ukraińców więcej niż od siebie.
Przepraszanie jest piękne, gdy wieńczy dzieło pojednania. Zupełnie nie nadaje się zaś na jego początek. A już najgorsze, co może się wydarzyć, to przepraszanie dla przepraszania, fetyszyzacja przeprosin w warunkach jakiegoś niesprecyzowanego moralnego uniesienia. Zauważcie: w Polsce są miliony ludzi żywiących cześć dla biskupów polskich przebaczających biskupom niemieckim i proszących ich wzajem o wybaczenie. Te miliony ludzi, zapytane, co konkretnie jedna i druga strona wybaczają, na przykład co ci polscy biskupi takiego uczynili tym niemieckim, a jeśli należy to rozumieć szerzej, mianowicie jako deklarację w imieniu społeczeństwa, to co sprawiło, że biskupi uroili sobie, że mogą mieć prawo przemawiać w imieniu narodu, nic a nic na ten temat nie będą miały do powiedzenia. Liczył się tu sam patos wybaczania.
Tak to jest z przeprosinami i wybaczaniem – z tych wielkich spraw bardzo łatwo zrobić moralnie gorszący spektakl dla maluczkich, żałosny kicz. I w dodatku mało kto będzie miał odwagę zaprotestować.