Nie lubisz Tuska? To głosuj na Tuska!
Połowa Polaków generalnie i z zasady nie bierze udziału w wyborach. Dla każdej partii politycznej fakt ten stanowi wyzwanie marketingowe. Jedni podejrzewają, że niegłosujący są jak trudno dostępne, lecz cenne kopaliny, w które warto zainwestować, aby się po jakimś czasie na nich wzbogacić. Inni obawiają się, że nieprzeniknione społeczne odmęty kryją w sobie zabójcze miazmaty, które w razie skutecznego zachęcenia do udziału w wyborach mogą dramatycznie zredukować udziały partii w politycznym „rynku głosów”.
Zwłaszcza zaś partie postępowe i prodemokratyczne skłonne są uważać, że niska frekwencja jest dla nich sprzyjająca. Liczą bowiem na głosy osób na tyle wyrobionych politycznie, że ceniących wartości demokratycznego państwa prawa oraz poczuwających się do tzw. obywatelskiego obowiązku udziału w wyborach. Partie autorytarne i populistyczne, poszukujące głosów w „elektoracie godnościowym” bądź „elektoracie socjalnym”, myślą podobnie. Dlatego to głównie one podejmują akcje „profrekwencyjne”.
Sprawa jest jednakże całkiem nieprosta i łatwo popełnić poważny błąd w politycznym marketingu. Znaczną część niegłosujących stanowią bowiem osoby o profilu emocjonalno-politycznym zbliżonym do tzw. niezdecydowanych. A niezdecydowani to ludzie sfrustrowani, kapryśni i mało przewidywalni. Wysłanie do urn wyborczych legionu takich rozchwianych obywateli może się okazać dla populistów strzałem w kolano. Dlatego „polityka profrekwencyjna” wymaga poważnych badań socjologicznych, czyli po prostu badań rynku. Bogate i świadome partie to robią, lecz wyniki takich badań są tajne. Nie są też zresztą jakoś szczególnie wiarygodne, bo sytuacja emocjonalno-polityczna zmienia się z tygodnia na tydzień, a firmy badawcze to przecież nie jest naukowy top of the top.
Można zakładać, że PiS kierować się będzie prostymi, zdroworozsądkowymi intuicjami, których zatrudnione przez partię firmy sondażowe z pewnością nie będą chciały naruszać. A intuicje te mówią, że wśród niegłosujących jest sporo ich uśpionego elektoratu, złożonego z ludzi, którzy nie głosują na podobnej zasadzie, jak nie chodzą do teatru: mają poczucie, że to nie dla nich. PiS będzie więc zapewne mobilizował ludzi na wsi i w małych miasteczkach, posługując się do tego księżmi. Ksiądz może zawsze powiedzieć z ambony, że udział w wyborach jest obowiązkiem wobec Boga i ojczyzny. Nikt mu nie zarzuci, że prowadzi agitację, a i tak każdy wierny bez pudła zrozumie, na kogo Bóg i ojczyzna kazaliby głosować. Trudno sobie wyobrazić, aby PiS nie uciekł się do tego sposobu.
Partie demokratyczne nie mają swojego Kościoła, a właściwie żaden Kościół nie ma ich. Pozostaje im poszukiwanie nowych wyborców pośród tej części niegłosujących, którzy są jak niezdecydowani, to znaczy uważają, że cała klasa polityczna jest zła i zasługuje na zignorowanie. Trzeba bowiem zrozumieć, że niegłosowanie nie musi oznaczać zupełnej bierności i politycznego nieuświadomienia. Bardzo często jest całkiem świadomym wyborem i formą protestu. Ideą tego protestu jest zwykle przekonanie „symetrystyczne”, wyrażające się w konstatacji, że wszyscy politycy są „siebie warci”. Wszyscy są egoistami, wszyscy stanowią jedną wielką klikę, a konkurencja polityczna to gra pozorów.
Wbrew utartym wyobrażeniom niegłosujący również bierze udział w procesie demokratycznym, tyle że na sposób negatywny: nie oddaje głosu wprost, lecz oddaje go pośrednio, a mianowicie za pośrednictwem tych obywateli, którzy poszli do urn. „Negatywny głos” nie jest oddawany na jedną partię i jej kandydata, lecz wedle zasady cedowania decyzji na wyborców aktywnych, czyli „niechaj będzie, jak chcecie”. Nieoddany „głos” równoważny jest bowiem wirtualnemu głosowi podzielonemu w takich proporcjach, jakie wynikną z decyzji wyborców aktywnych.
Inaczej mówiąc, niegłosujący potwierdzają wynik wyborczy ustalony przez głosujących. Gdyby rozkład sympatii politycznych pośród głosujących i niegłosujących był taki sam, stałoby się czymś obojętnym, czy idzie się na wybory, czy nie. I jest to jeden z paradoksów demokracji. Tym bardziej jest to paradoks znaczący, że jak dowodzą badania w różnych krajach, tam, gdzie wybory są wolne i uczciwe, rozkład sympatii politycznych pośród głosujących i niegłosujących jest zbliżony.
Jednakże w Polsce jest nieco inaczej, bo wybory nie są już uczciwe. Wielu ludzi nie głosuje, bo „nie ma na kogo” oraz dlatego, że „to nic nie zmieni”. Mają trochę racji, a przekonywanie ich, że każdy głos się liczy, jest mało skuteczne. Bo, owszem, liczy się, tyle że bardzo, bardzo mało.
Dlatego jeśli opozycja chce, aby więcej niezdecydowanych/niegłosujących oddało na nią głos, powinna wyjść z innym przekazem. Wkurzonych, zniechęconych i pogardzających polityką ludzi trzeba przekonać, że nie muszą wcale „kochać Tuska”, żeby głosować przeciwko PiS, czyli na opozycję. Trzeba im powiedzieć, że takie zachowanie wyborcze nie jest żadnym tam abstrakcyjnym „obywatelskim obowiązkiem”, lecz zwykłym gestem przyzwoitości – takim samym jak oddanie znalezionej rzeczy czy posprzątanie po sobie. Tak po prostu porządni ludzie robią – skoro rządzą nami złodzieje i niszczyciele praworządnego państwa, zamieniającego dobro wspólne w partyjny folwark, to trzeba im powiedzieć „nie”.
Tylko tyle i aż tyle. Miliony ludzi czekają, by ktoś ich przekonał, że jednak nie wszyscy politycy są tacy sami; że są w Polsce „gorsi od Tuska”. I że takim człowiekiem jest Kaczyński. Wielkim błędem kampanii wyborczych jest skupianie się wyłącznie na elektoracie pozytywnym, czyli sympatyzującym z daną partią. Tymczasem głosujących „na mniejsze zło” jest więcej i zdecydowanie zasługują na to, aby poświęcić im więcej uwagi i zrozumieć ich racje.
Jeśli opozycja ma jeszcze jakieś szanse na zwycięstwo, to właśnie wtedy, gdy w odmętach niezdecydowanych/niegłosujących obudzi się duch moralnego sprzeciwu. To ostatni chwila, aby zwyciężyć bierność i zniechęcenie większości wyborców i przekonać milion albo i dwa miliony ludzi, że warto dać tym odczuciom wyraz przy wyborczej urnie.