Sprawa Kąckiego – czy czegoś się z niej nauczymy?
Brudy zostały wyprane. Publicznie i nieskutecznie. Marcin Kącki opublikował w wydaniu internetowym magazynu „Wolna Sobota” („Gazety Wyborczej”) nader kontrowersyjny tekst, w którym w bardzo emocjonalnym stylu odsłania ciemne strony swojego życia, a w tym (jakkolwiek jest to uboczny wątek tekstu) przyznaje się do molestowania kobiet i w dość powściągliwych słowach wyraża z tego powodu skruchę.
Wybuchła afera, której finał jest wprawdzie daleko, lecz jej znaczenie dla moralności publicznej w naszym kraju jest istotne, szczególnie w tych dniach, kiedy sprawa budzi jeszcze zainteresowanie. To, w jakim kierunku się ona potoczy, może stać się wzorcem albo odwrotnie – przestrogą – na przyszłość. Dlatego chciałem się jej przyjrzeć i skomentować ją, traktując to jako ważny casus dla etyki życia publicznego.
Sytuacja niefortunnego autora sążnistej ekspiacji jest dziś bardzo trudna. Kącki spotkał się wprawdzie ze zrozumieniem, a nawet solidarnością i wdzięcznością ze strony części opinii publicznej, lecz w kilka godzin po opublikowaniu przez Karolinę Rogaską niezwykle gorzkiej, oskarżycielskiej reakcji na wyznania Kąckiego szala wyraźnie przechyliła się w drugą stronę. Znany i zasłużony reportażysta i dziennikarz śledczy znalazł się w ogniu krytyki, a zatrudniające go instytucje – „Gazeta Wyborcza” i Polska Szkoła Reportażu – zawiesiły z nim współpracę i odsunęły od obowiązków. Inkryminowany tekst został zdjęty i nie można go już przeczytać na stronach gazety. Kąckiemu grozi infamia i ostracyzm, a dziś stał się kozłem ofiarnym, jakkolwiek, jeśli wolno się tak wyrazić, na ołtarzu słusznej sprawy walki z przemocą seksualną wobec kobiet.
Rogaska zarzuca Kąckiemu, z którym przed kilkoma laty była w bliskiej relacji, że swoim tekstem chciał skontrować jej wcześniej już zgłoszoną w Szkole Reportażu skargę, a przez to przejąć inicjatywę i umniejszyć swoją winę. Wina ta, jak twierdzi dawna studentka Kąckiego w Szkole Reportażu, a obecnie dziennikarka, była znacznie większa, niż gotów byłby to przyznać i przyznał w swoim tekście Kącki, bo polegała na wymuszaniu seksu. Zamieszczony przez nią na Facebooku komentarz jest bardzo mocny i z pewnością jest dla Kąckiego bolesny i zawstydzający, jeśli nie wręcz poniżający. „Gazeta Wyborcza” i Polska Szkoła Reportażu jednoznacznie stanęły po stronie Rogaskiej. Wypowiedzi redaktorów (m.in. Czuchnowski, Wójcik), a także oficjalne oświadczenie gazety są wobec Kąckiego bardzo surowe i w gruncie rzeczy oznaczają zerwanie. Zarzuca się Kąckiemu manipulację, próbę wybielenia się, a także ekshibicjonizm, narcystyczne popisywanie się swoim nieuporządkowanym życiorysem, a jednocześnie – między wierszami – obwinia osoby prowadzące internetowy serwis gazety o lekkomyślną zgodę na publikację tak nietypowego i tak osobistego tekstu, który, jak się okazało, ma drugie dno.
Co na to sam Kącki? W telefonicznej rozmowie ze mną, która toczyła się w obecności jego mocno wspierającej go partnerki, zaprzeczył, że chciał swoją publikacją poprawić swoją pozycję wobec stawianych mu przez Karolinę Rogaską zarzutów czy też się usprawiedliwić; twierdził, że miał już wcześniej okazję nieformalnie tłumaczyć się przed częścią współpracowników. Zaznaczył też, że nigdy nie użył przemocy wobec żadnej kobiety, jakkolwiek dopuszczał się nagannych praktyk; natomiast jako dziennikarz podnosił kwestię molestowania kobiet już w 2006 r.
Kącki twierdzi ponadto, że oskarżenia Karoliny Rogaskiej są niesprawiedliwe w tym sensie, że przesadne i nieproporcjonalne. Podkreśla szczerość swoich intencji i zawartych w tekście przeprosin, które jego krytycy uznali za zbyt łatwe i dalece niewystarczające. Oprócz tego, jakby na marginesie głównej kwestii, Marcin Kącki zaprezentował ideowe tło swojego aktu ekspiacji. Otóż jego zdaniem mamy do czynienia z rewolucją feministyczną, której elementem jest #MeToo i która – prawem rewolucji – jest radykalna. Mężczyzna obwiniany przez kobietę jest w środowisku lewicowym na przegranej pozycji i nie ma szans na skuteczną obronę. Niestety, ten stan rzeczy dopomaga skrajnej prawicy, która przedstawia się jako jedyna skuteczna zapora przeciwko radykalnej lewicy. Jak niebezpieczne jest to kontrrewolucyjne uzasadnianie mizoginii i faszyzmu, Kącki wie lepiej od innych, mianowicie jako autor reportażu książkowego na temat Konfederacji „Chłopcy. Idą po Polskę”. Swój autobiograficzny tekst w „Gazecie Wyborczej” zamierzył sobie jako osobisty głos w sprawie mającej wymiar społeczny, bo dotyczącej wielu mężczyzn, którzy czują się niezrozumiani i niesłuchani w bardzo wrażliwych kwestiach relacji płci i seksualności.
Tyle fakty – to się wydarzyło, takie są zarzuty i takie jest stanowisko Kąckiego. Dla porządku zaznaczam, że stanowisko Kąckiego zreferowałem własnymi słowami. Pozwolę sobie teraz na sformułowanie ich oceny, by przejść do tego, co najważniejsze, czyli wyartykułowania kluczowych pytań, które trzeba sobie postawić na drodze do stworzenia dobrego modelu reagowania na sprawy nadużyć seksualnych wobec podwładnych i współpracowników, czyli sprawy z zakresu #MeToo.
Otóż Marcin Kącki napisał w swoim tekście tak źle o samym sobie, że niezależnie od tego, czy był całkiem szczery i jakie były jego intencje, opinię o jego przeszłości i jego osobie w tej przeszłości powziąłem negatywną. Wprawdzie jego zasługi jako reportera śledczego (i to najczęściej ścigającego właśnie przestępców seksualnych!) są niewątpliwe i zapewniają mu miejsce w czołówce polskiego dziennikarstwa, to pijaństwo i rozwiązłość kładą na nie długi i głęboki cień, natomiast krzywdy uczynione kobietom czynią całość odpychającą. I z pewnością sprawy nie załatwia ani prywatne, ani publiczne „przepraszam”.
Jednakże Marcin Kącki (jak sam twierdzi) od dawna jest już, by tak to nazwać, na „moralnym odwyku” – zmienił się i żyje uczciwie. Taka sytuacja, gdy ktoś przechodzi przemianę i naprawdę stara się zerwać z dawnym, złym życiem, stawia otoczenie przed swoistym moralnym obowiązkiem, jakim jest uznanie prawa tej osoby do poprawienia się i powrotu do świata ludzi uczciwych. Czy się to komuś podoba, czy nie, czy lubi Kąckiego, czy nie, czy odczuwa wobec niego współczucie, czy też nie, szczere i długotrwałe starania poprawy muszą zostać w pewnym momencie uznane.
Słowem, jeśli Marcin Kącki naprawdę się zmienił i prowadzi się dobrze, nie może być karany dożywotnim ostracyzmem. Każda kara ma swój kres – infamia również. Oczywiście pod warunkiem niepowtarzania występków i niewypierania się ich. Mam nadzieję, że Marcin Kącki te warunki spełnia i że osoby, które mają mu co wybaczyć, uczynią to. A gdy wybaczają pokrzywdzeni, inni również powinni to uznać i zdjąć piętno hańby z winowajcy.
Jednocześnie trzeba pamiętać o tym, że krytyczna ocena własnych przewin nie musi w pełni zgadzać się z oceną ich ofiar ani z oceną osób postronnych. To się prawie nie zdarza i nie można takiej pełnej zgodności ocen stawiać jako warunek i kryterium uznania czyjejś skruchy za wystarczającą. Trzeba pamiętać również o tym, że każdy ma prawo bronić się przed oskarżeniami i tłumaczyć. I bynajmniej nie oznacza to, że towarzyszące takiej samoobronie przeprosiny są nieszczere czy niewystarczające. Może tak być, lecz nie musi. Nie ma tu ani logicznej, ani moralnej, ani tym bardziej psychologicznej konieczności.
Tak to wygląda, moim zdaniem, od strony etycznej, jakkolwiek nie mam żadnych przesłanek, aby w tym konkretnym przypadku szczegółowo rozstrzygać o winie, jej zakresie i należnym czasie przebywania w moralnym i społecznym czyśćcu. Po prostu proponuję osobom, od których to zależy, aby w ten sposób na sprawę spojrzały.
Aby ten tekst nie zamienił się w długi elaborat, bardzo lapidarnie potraktuję złożoną materię tego rodzaju spraw. Uczynię to w formie katechetycznej, to znaczy formułując pytania i propozycje odpowiedzi na nie. Wpierw jednakże pragnę zapewnić o swoim głębokim przekonaniu, że niechciany dotyk i molestowanie seksualne nawet dla osoby dorosłej jest strasznym, traumatyzującym przeżyciem, a ci, którzy dopuszczają się takich postępków, powinni być surowo potępiani i karani. Natomiast kobiety atakowane przez mężczyzn mają prawo do pełnej satysfakcji moralnej i prawnej. Jestem jak najdalszy od relatywizowania tych kwestii, co nie znaczy, że nie widzę zagrożeń związanych z możliwością intencjonalnych pomówień, nieumyślnie przesadzonych oskarżeń, a także braku umiaru i proporcjonalności w karaniu winowajców, zwłaszcza w warunkach tzw. paniki moralnej.
Pierwsze pytanie, jakie trzeba zadać w kontekście akcji #MeToo, brzmi: komu wierzyć? W sytuacjach, gdy mamy słowo przeciwko słowu, trzeba zachować daleko idącą ostrożność w formułowaniu ocen. Oskarżenia czasami są przesadzone (umyślnie bądź nieumyślnie), czasami czas zniekształca pamięć wydarzeń, czasami długotrwałe cierpienie i rozmyślania o własnej krzywdzie podpowiadają fałszywe interpretacje. Krótko mówiąc, zawsze możliwe jest, że wina oskarżanego o nadużycia mężczyzny jest mniejsza (albo większa), niż twierdzi to molestowana kobieta.
Z pewnością trzeba wystrzegać się – i to bardzo – lekceważenia skarg kobiet na molestowanie. Trzeba je traktować bardzo poważnie. Ale bardzo poważnie trzeba też traktować to, co mężczyzna mówi na swoją obronę. Szukając sprawiedliwości, trzeba mieć na uwadze dwa niebezpieczeństwa: z jednej strony zlekceważenia skargi z racji słabości dowodów, a z drugiej wydawania pochopnych wyroków, napawających się własnym radykalizmem, z pogwałceniem prawa obwinionego do obrony i bycia wysłuchanym. Między paraliżującym wszelkie działanie na rzecz pociągnięcia sprawcy do odpowiedzialności „domniemaniem niewinności” a prowadzącym do publicznego linczu „domniemaniem winy” rozciąga się przestrzeń, w której należy w duchu roztropności poszukiwać sprawiedliwości.
Czemu służą przeprosiny i kiedy mają moralną wartość? Przeprosiny służą wyznaniu winy (ekspiacji), wyrażeniu skruchy i pragnienia poprawy, a także nadziei na wybaczenie ze strony osób pokrzywdzonych i ich otoczenia. Są wstępem do zadośćuczynienia i przemiany moralnej (poprawy), przy czym zdarzają się sytuacje, w których inne zadośćuczynienie niż sama skrucha nie jest już możliwe. Jeśli przeprosiny są nieszczere ani nie prowadzą do poprawy, ich wartość moralna jest wręcz ujemna. Tak samo jest wtedy, gdy towarzyszy im presja moralna (bądź tzw. szantaż emocjonalny) względem osób pokrzywdzonych, polegający na wymuszaniu wybaczenia. Wybaczenie musi być bowiem aktem dobrowolnym – co nie znaczy, że w pewnych okolicznościach nie staje się obowiązkiem skrzywdzonego.
Jeszcze poważniejsza kontaminacja przeprosin ma miejsce wtedy, gdy służą „samorozgrzeszeniu” i w intencji przepraszającego mają zastąpić wszelką karę. Kto przeprasza bez wstydu albo przestaje się wstydzić po wygłoszeniu przeprosin, ten jest bezwstydny. Nie znaczy to jednak, iż łącznie z przeprosinami nie wolno się usprawiedliwiać. Odbieranie winowajcy prawa do usprawiedliwiania się i samoobrony jest formą moralnej i psychologicznej przemocy, szantażem odwołującym się do rzekomego obowiązku bezwarunkowości. Otóż bezwarunkowa może być tylko kapitulacja. Przeprosiny takie być nie muszą. Zwłaszcza jeśli oznaczałoby to działanie nieszczere, wbrew wewnętrznemu przekonaniu przepraszającego.
Czy winowajca dobrze czyni, wyznając swe winy publicznie? To zależy od sytuacji. Jeśli czyjeś zawinienie stało się publicznie wiadome bądź też osób pokrzywdzonych jest wiele, warto zdecydować się na bardziej publiczne przeprosiny. W niektórych przypadkach obowiązek przeprosin można połączyć z prawem do obrony, choć wymaga to zręczności. Tak czy inaczej, winowajca z pewnością ma prawo się bronić, nawet łącznie z dokonaniem ekspiacji, a więc w jej ramach.
Ekspiacja, powtórzmy, wcale nie musi być absolutna i bezwarunkowa. Natomiast jeśli akt ekspiacji ma jakieś cechy utworu, na przykład tekstu literackiego, w żadnym razie nie powinien być źródłem dochodu ani popularności. Również inne niż materialne korzyści wynikające z ekspiacji powinny być traktowane z dużą ostrożnością. Przeprosiny nie powinny być popisem, autokreacją czy inną formą uwodzenia swoją osobowością.
Bynajmniej jednak nie można żądać, aby dokonujący ekspiacji poniósł skutkiem tego wyłącznie szkody i straty. Każde działanie może być podejmowane na dla dobra działającego i nie ma w tym nic złego, jeśli tylko tego dobra nie osiąga się kosztem innych. Kłamstwa, zatajenia, insynuacje zawarte w ekspiacji są właśnie przykładem osiągania korzyści kosztem innych. Natomiast nie ma nic złego w tym, aby osoba wyjawiająca swe winy jednocześnie się tłumaczyła, a tłumacząc się – usprawiedliwiała. Każdy, nawet zbrodniarz, ma prawo działać na swoją korzyść, apelować o sprawiedliwe i bezstronne osądzenie, a także uwypuklać to, co ma na swoją obronę.
Kolejne pytanie brzmi: jak karać? Kryminalne i cywilnoprawne kwestie rozstrzyga sąd. Jeśli otoczenie zawodowe i opinia publiczna dysponują wyrokami sądów, sprawa jest łatwiejsza. Po wykonaniu wyroku zaczyna się okres, w którym winowajca ma szansę na poprawę, a społeczność stopniowo tę poprawę zauważa i docenia, pozwalając winowajcy na powrót do życia zawodowego i towarzyskiego. Gorzej, gdy ocena winowajcy spoczywa na gremiach nieprofesjonalnych, takich jak komisje dyscyplinarne, albo w ogóle nie ma żadnej możliwości wnikliwego zbadania spraw od strony faktów. Wtedy wszystko obraca się w kręgu opinii i emocji.
Największym ryzykiem związanym z takim stanem rzeczy jest wytworzenie się mechanizmu paniki moralnej i społecznego ostracyzmu przy zupełnym braku narzędzi kontrolowania jego zakresu i czasu trwania. Dojść może do tego, że osoba winna molestowania zostanie dożywotnio usunięta z zawodu i środowiska zawodowego. A może to być znacznie dotkliwsza kara niż grzywna i więzienie. Niemiłosierne przypominanie o winie i ponawianie wezwania do ostracyzmu przez ofiarę przemocy seksualnej oraz jej sprzymierzeńców faktycznie i skutecznie odnawia ostracyzm, a ofiara, nie mając obrońców, pozostaje bezbronna wobec tej praktyki. Lęk przed rozlaniem się paniki moralniej i oskarżeniem o wspólnictwo i sprzyjanie winowajcy skutecznie zniechęca rozważających stanięcie po stronie sprawiedliwości i opowiedzenie się za umiarem. Od człowieka wyklętego łatwiej trzymać się z daleka, niż podać mu rękę, gdy uzna się, że został już dostatecznie ukarany. W takich warunkach niekończąca się kara staje się karą okrutną, a wina społeczności, która w ten sposób karze winowajców, może być większa niż pierwotna wina okrutnie i niemiłosiernie potraktowanego złoczyńcy.
Czy skandal podważa dorobek dziennikarza i wiarygodność jego tekstów? To zależy. Jeśli teksty były publikowane z zachowaniem zasad sprawdzania faktów przez redakcję, to nie. W przypadku tekstów pozbawionych takiej redakcyjnej kontroli, ich wiarygodność w naturalny sposób spada. Dziennikarz może – jeśli jest to wykonalne – bronić swojego dorobku, dodając ex post nowe informacje na temat swoich źródeł i warsztatu. Możliwe są jednakże nieodwracalne straty w dorobku. W skrajnych przypadkach można zrozumieć wycofanie z obiegu prac dziennikarza (a tak samo np. aktora), lecz nie ma powodu, aby czynić to zasadą, tak jak nie może być zasadą stosowania dożywotniego zerwania współpracy z dziennikarzem czy twórcą z powodu tego, co uczynił. Kara, jak już wspomniano, ma swój horyzont czasowy. W przeciwnym razie poprawa winowajcy byłaby trudem daremnym i beznadziejnym. A nadziei wszak odbierać nikomu nie wolno.
Czy można używać swoich występków do tworzenia własnej legendy? W żadnym wypadku nie wolno tego czynić umyślnie i z zamiarem skorzystania na krzywdach uczynionych innym. Każdemu wolno jednakże tworzyć i swoją twórczość publikować. Czym innym jest jednakże publikowanie utworów odwołujących się do własnej, niechwalebnej biografii, a czym innym przechwalanie się nią. Czasami jednakże trudno wytyczyć tu granicę. Dlatego co do zasady osoba winna poważnych występków po dokonaniu ekspiacji i stosownego zadośćuczynienia powinna zamilknąć na ich temat. Z powodów poznawczych, kulturowych czy nawet historycznych czasami można do nich wrócić po dekadach – jeśli tylko z występków tych płynie jakaś nauka dla potomnych.
Czy można docenić częściową szczerość, częściowo dobrą wolę i w ogóle niedoskonałe wysiłki, aby sprawiedliwie rozliczyć się ze swojej przeszłości? Czy niedoskonała ekspiacja może być wystarczająca dla wybaczenia? Tak. Wprawdzie w każdym przypadku trzeba ocenić, czy wysiłki winowajcy są wystarczające, a ocena ta może wypaść nawet bardzo niekorzystnie, to jednak co do zasady człowiek może postępować w sposób niedoskonały. Może, gdyż prawie zawsze tak postępuje. A nie można przecież wymagać od osoby moralnie słabej, aby była doskonała w tym, w czym nawet znacznie wyżej od niej stojącym trudno jest uniknąć słabości i błędów. Ocena moralna jest trudnym zadaniem i nie mamy w tym wprawy. Wymaga i surowości, i wyrozumiałości. I w ogóle wymaga zaangażowania wielu cnót, których zwykle nam nie dostaje. A jednak ocenianie jest konieczne i nie wolno się nam od niego wymawiać.
Jeśli chodzi o Kąckiego, to za mało wiem i oceniać go nie mogę. Poprzestaję na samym jego tekście, który był retorycznym i moralnym niewypałem. Wiem jednakże (także z własnego doświadczenia), że gdy pracuje się nad czymś bardzo osobistym, to zatraca się czasami poczucie rzeczywistości. Wyobrażamy sobie, że wszyscy nam w tej twórczej pracy towarzyszą i sprzyjają. Że rozumieją skróty myślowe, aluzje, a także powody, dla których wyrażamy się w sposób ekscentryczny. Niestety, świat nie jest życzliwy i wyrozumiały. I o tym przekonał się dziś Marcin Kącki. Jak to się potocznie mówi, podłożył się. Sam jest sobie winny, lecz nie znaczy to, że nie ciąży na nas obowiązek sprawiedliwej reakcji i wielkiej ostrożności, by teraz nie zrobić mu krzywdy. Bo sędziowie są mocni, a osądzany słaby. O skrzywdzenie słabszego zaś nigdy nietrudno. Ostrożnie więc!
I jeszcze jedno. Marcin Kącki jest w tej sprawie w pozycji winowajcy. Jednak w pewnym stopniu jest też ofiarą. Gdy wysyłamy do naszej redakcji tekst, który nie nadaje się do druku, to ktoś powinien go zatrzymać. A tu procedury redakcyjne najwyraźniej nie zadziałały. To jest problem wielu redakcji internetowych. Za dużo w nich zdalnej komunikacji, za mało zaś procedur, porządku, hierarchii i za słabo wyznaczone bywają zakresy odpowiedzialności. Kącki molestował i to jest bardzo złe. Kącki napisał nieudany tekst, w którym niezręcznie i nieprzekonująco o tym molestowaniu napisał, ale to jest drobiazg w porównaniu z samym molestowaniem (nie wyrokując tu o jego stopniu i charakterze). Ktoś to niepotrzebnie opublikował – i to też jest złe.
Gdybym był jego szefem, powiedziałbym tak: wpędziłeś nas w tarapaty i teraz musimy się za ciebie wstydzić. Ale i my nie jesteśmy bez winy. Musimy dać sobie teraz czas na wyjaśnienie sprawy i przez ten czas nie będziemy cię publikować. Mam nadzieję, że będziesz współpracował w wyjaśnianiu, co właściwie się stało, tak abyśmy my i inne osoby do tego powołane mogli sprawiedliwie cię potraktować – nie pobłażliwie, lecz i nie okrutnie. Sprawiedliwie.
Bo sprawiedliwość to wielkie i trudne słowo.