Czy naprawdę powinniśmy skończyć z „zadaniami domowymi”?

Tego się chyba nie spodziewaliśmy. Barbara Nowacka, nowa ministra edukacji, zarządziła koniec z zadaniami domowymi dla dzieci w szkołach podstawowych. I to już od kwietnia.

A za kilka lat to samo czeka licea. Jeśli chodzi o nagłość tej decyzji, niepoprzedzonej konsultacjami społecznymi, to sprawa jest poza dyskusją. Nie robi się takich rzeczy. To autorytarne i poniżające dla nauczycieli. Daje bowiem milionom dzieci powód do niewychowawczej satysfakcji, że oto ich nauczyciel został przywołany do porządku i musi się słuchać władzy, skutkiem czego przestaje zadawać do domu, choćby chciał.

Nauczyciele w Polsce są już wystarczająco poniżani, żeby dokładać im jeszcze to. Łatwo sobie jednakże wyobrazić, że dzisiejsze dzieci pokochają panią minister i jej partię. A to może przynieść niemałe polityczne profity w przyszłości, gdy dorosną. To w zasadzie nic złego, pod warunkiem że reforma jest dobra. Bo też jedna rzecz to sposób wprowadzenia zmiany, a druga to jej istota. Jakie są argumenty za takim posunięciem?

Otóż z badań wynika, że samodzielna nauka w domu jest nieefektywna i znaczną część zadań domowych odrabiają za dzieci rodzice. W dodatku, jak wiadomo, dzieci masowo zadania „odpisują”. Wszystko to utrwala aprobatę dla fikcji, jeśli nie po prostu oszukiwania szkoły, a w przyszłości instytucji jako takich. Co więcej, dzieci są pracami domowymi przeciążone, a wielogodzinne ślęczenie nad zadaniami niepomiernie je męczy, zabiera czas potrzebny na zabawę, własne zainteresowania, przebywanie z przyjaciółmi, a przede wszystkim z rodzicami i rodziną. Niejako szkoda dzieciństwa, by mitrężyć je nad zadaniami.

Takie są argumenty. Jednak cała ich siła działa w ten sposób, że podważają sens masywnego obciążania uczniów oraz nieproduktywnych, źle pomyślanych zadań domowych. I z tym dyskutować trudno. Dzieci są przeciążane, a zadania bardzo często są albo bezmyślne, albo za trudne. W rezultacie odrabia się je nie po to, aby się czegoś nauczyć, lecz po to, by spełnić wymagania nauczycieli. Gdy cały dom jest w alarmie, bo trzeba wykonać prace ręczne albo intelektualne, które znacznie przerastają możliwości dziecka, gdy dzwoni się po znajomych z prośbami o pomoc albo wynajmuje korepetytora do odrabiania zadań razem z dzieckiem, to jest to oczywista patologia i niczym nieuzasadniona ingerencja w prywatność rodzin.

A jednak. A jednak zadania domowe są niezbędne. I to na każdym etapie nauki! Ich całkowite usunięcie z praktyki szkolnej doprowadzi do katastrofy! Pozwólcie, że wyjaśnię dlaczego. Otóż każdy człowiek wykształcony jest nim dlatego, że sam, w ciszy, pracuje nad swoim wykształceniem. Zwykle polega to na czytaniu, czasem na rozwiązywaniu zadań lub wykonywaniu jakichś ćwiczeń. To bycie sam na sam ze sobą, skupienie na pracy, własna odpowiedzialność za jej rezultat i możliwość jego oceny stanowią o tym, że kształcenie się staje się naprawdę ważną, osobistą sprawą i ambicją człowieka. Młodego, a potem dojrzałego.

Praca w grupie, dyskusja, słuchanie nauczyciela to oczywiście znakomite uzupełnienia uczenia się. „Się” – ta forma zwrotna sama już wskazuje na osobisty charakter nauki! Co do zasady uczenie się jest przecież procesem osobistym, wewnętrznym, przebiegającym w skupieniu na sobie i na przedmiocie nauki, a nie procesem społecznym. Tylko pewna jego część może mieć taki społeczny wymiar – i to wtórnie w stosunku do pracy własnej. Gdyby jakiś uczeń miał być przeciążony pracą, to lepiej zdjąć z niego część lekcji w klasie, niż odebrać godziny pracy własnej.

Rzecz jasna zdjęcie z dzieci i młodzieży obowiązku wykonywania prac domowych nie oznacza, że nie mogą się w domu uczyć. Rzecz w tym, że umówiliśmy się, że będziemy zwalczać fikcję i obłudę, prawda? A przecież tak jak fikcją jest wiele prac domowych, które odrabiają de facto rodzice, a nie dzieci, tak też fikcją jest wyobrażenie sobie, że zadowalająca większość (a więc prawie wszystkie) dzieci będą uczyć się w domu dobrowolnie. Szkoła jest przymusem właśnie dlatego, że gdyby była dobrowolna, to część dzieci by do szkoły nie chodziła. I tak samo jest z pracami domowymi. Argument, że „nikt nie zabrania się uczyć w domu”, oparty jest na hipokryzji i nie zasługuje na nic więcej niż taka właśnie odpowiedź.

Nikt nie stał się człowiekiem myślącym i wykształconym przez samo chodzenie do szkoły i na zajęcia uniwersyteckie. To zupełnie nierealne. Jeśli nie nauczymy się samodzielnie pracować nad własnym wykształceniem już w dzieciństwie, nie nabędziemy już tej umiejętności ani tym bardziej nawyku w latach dorosłych. Kasując prace domowe, uczynimy dzieciom i całemu społeczeństwu wielką krzywdę. To niemądry, populistyczny pomysł.

Rzecz jasna wymienione na początku argumenty pozostają w mocy. Trzeba wiele zmienić, jeśli chodzi o zadania domowe. Nie powinno być tak, że każdy nauczyciel zadaje, ile chce, nie oglądając się na to, ile zadali już inni nauczyciele. Musi tu być jakaś koordynacja i kontrola. Nie ma też sensu zadawanie zadań niewykonalnych dla dziecka, uciążliwych, stresujących albo bezmyślnych. Zadania domowe powinny być mądre i ciekawe. A także na tyle skrupulatnie oceniane, aby każde dziecko, które naprawdę się przyłoży, doczekało się należnej pochwały. Niedocenianie wysiłków dzieci jest tak samo szkodliwe i demoralizujące jak puszczanie płazem systematycznego lekceważenia obowiązków szkolnych.

Jak więc zreformować prace domowe? Są dobre wzorce. W wielu krajach prace domowe są ogłaszane z dużym wyprzedzeniem, tak aby nie były „na jutro” i nie wywoływały gwałtownej presji. Również u nas w wielu szkołach tak już jest. Sądzę, że całkiem rozsądne byłoby zarządzanie prac domowych raz w miesiącu na cały miesiąc, z podziałem na poszczególne tygodnie. Aby zaś uniknąć ich nadmiaru, rada pedagogiczna powinna czuwać nad tym, ile godzin pracy domowej poszczególni nauczyciele mogą zaordynować. Wtedy będzie wiadomo, jak długo dzieci z danej klasy będą musiały uczyć się w domu po lekcjach i z jakich przedmiotów. Uniknie się wtedy niesprawiedliwych nierówności i spiętrzeń.

Szkoła powinna też czuwać nad tym, aby dzieci z różnych klas równoległych, mające lekcje z różnymi nauczycielami, miały podobne obciążenia. Jeśli zaś chodzi o treść zadań, to powinny być niezbyt trudne, aczkolwiek nie „mechaniczne”. Warto też dawać dzieciom jakąś przestrzeń dla własnych pomysłów i wyborów, zróżnicować zadania. Jedne dzieci będą potrzebowały popracować nad jednym tematem, a innym przyda się coś innego.

No dobrze, a ile godzin dziennie dziecko ma się uczyć po szkole? Sądzę, że taki np. dziesięciolatek nie będzie przeciążony, gdy przyjdzie mu poświęcić na naukę w domu godzinę dziennie przez pięć dni w tygodniu, a dwunastolatek półtorej. Skoro zaś porządnie pracujący student uczy się samodzielnie przez około czterech godzin dziennie, to w gimnazjum i liceum śmiało można by oczekiwać połowy tego czasu. Oczywiście są to wielkości uśrednione i orientacyjne, bo co jednemu zajmuje godzinę, drugiemu zajmie pół albo półtorej. Warto jednakże mieć takie umowne miary czasu nauki, bo bez tego o koordynację i kontrolę trudno.

Reforma zadań domowych to ważny element niezbędnej reformy nauczania. Jej sednem powinno być jednakże odejście od całkowicie nietrafnie dobranych treści nauczania, czyli radykalna zmiana tzw. minimów programowych. Ale to już inna historia.