35 lat wolnej Polski! Jesteśmy wielcy!
Tak naprawdę to jeszcze na kilka tygodni przed wyborami 4 czerwca 1989 r. poczuliśmy, że to jest właśnie TO, czyli że komuna się skończyła i nastała wolność. Uświadomiła nam to pierwsza demokratyczna kampania wyborcza i wiszące wszędzie plakaty Solidarności ze słynnym kowbojem. W sklepach pusto, wszystko, łącznie z wódką, kupowało się na kartki, a my byliśmy po prostu szczęśliwi.
Było jasne, że zaczyna się nowa, lepsza epoka w historii Polski, ale nikt nie wyobrażał sobie, że tzw. skok cywilizacyjny mógłby być tak wielki, jak to się trzy dekady później okazało. Przepaść oddzielająca nas od mitycznego wówczas Zachodu wydawała się nieprzebyta. No bo taka była. Zachód był wtedy potężny i bardzo bogaty, a my byliśmy naprawdę biednym i zacofanym krajem, w dodatku udręczonym kryzysem, który w zasadzie skasował zdobycze epoki Gierka i cofnął nas do jakiegoś nieznośnie przedłużającego się „powojnia”.
Większość ludzi troszczyła się o to, co do garnka włożyć, po kraju jeździły ciuchcie, na wsiach telefony były na korbkę, a po wąskich, dziurawych drogach toczyły się smrodliwe „pekaesy”. Żyliśmy tak, jak dzisiaj żyje się gdzieś w głębi Afryki, jeśli nie liczyć telefonów komórkowych, których jeszcze nie było. Bardziej nowoczesne miejsca i instytucje były nieliczne i skoncentrowane w śródmieściach kilku największych miast. Gnieździliśmy się w ciasnych mieszkaniach w blokach i ubożuchnych wiejskich domach. Coś, co nazywamy klasą średnią, istniało wprawdzie, ale w wymiarach szczątkowych. Można ją było spotkać w kilkudziesięciu lokalach Krakowa, Warszawy i paru innych miast. Nieco więcej było tzw. inteligencji, którą widywało się w kilkunastu teatrach i salach koncertowych.
I tyle – poza tym jedno wielkie morze szarości. Taka była Polska u progu epoki, którą szybo zaczęto nazywać Trzecią Rzeczpospolitą.
I od razu zaczęły się dziać cuda. Cuda, których końca nie widać. Rozprężona i rozprzężona Polska wybuchła żywiołową „inicjatywą” o zabarwieniu „anarchokapitalistycznym”, tworząc niezwykły klimat azjatyckiej modernizacji i zmieniając cały kraj w wielkie targowisko wszelakiej tandety. Dziś wspominamy egzotykę pierwszej połowy lat 90. z rozrzewnieniem, bo to wtedy powstały zręby rodzimego biznesu i wtedy wykuło się nowe pokolenie pionierów wolności i kapitalizmu, we własnym jak najbardziej osobiście pojętym interesie budujące nowoczesny kraj.
Nowoczesny kraj, lecz nie tak bardzo nowoczesne państwo. Żywioł społeczny, rozgrzany nadzieją i chęcią dorobienia się, o dwie długości wyprzedzał biurokrację i rachityczną, nieprofesjonalną klasę polityczno-urzędniczą. Państwo budowało się powoli, niemrawo wydobywając się z dziedzicznego, peerelowskiego dziadostwa. Na szczęście mieliśmy kilku, a może kilkunastu wybitnych polityków, którzy zdołali swym autorytetem osłonić bolesne, acz niezbędne reformy ustrojowe, a przede wszystkim przekonać Zachód do przyjęcia nas „na kredyt” do NATO oraz Unii Europejskiej, co trwale związało nasz los z najbardziej demokratyczną i najbogatszą częścią świata.
Gdyby się to w porę nie udało, dziś stalibyśmy się pastwą rosyjskiego imperializmu. I chociaż nadal żyjemy w cieniu groźnego imperium, to chroni nas przecież sojusz, który istnieje nie tylko na papierze, lecz ma swoje podstawy w kulturowym procesie westernizacji naszego społeczeństwa.
Owszem, mogło być lepiej. Mogło nie być dziesięciu w sumie lat rządów PiS, których istotą była postkomunistyczna, wschodnioeuropejska reakcja, oparta na mieszance socpopulizmu, bigoterii i nacjonalizmu. Ale to samo do jakiegoś stopnia miało miejsce wszędzie – od Grecji po Rosję – więc może to tylko złudzenie, że można było tej choroby uniknąć. Wszak nasi sąsiedzi, na przykład Słowacy i Węgrzy, wciąż chorują.
Ano właśnie. Podsumowując te 35 lat, chciałoby się porównywać z sąsiadami, którzy dostali analogiczną szansę. I chociaż pod wieloma względami Czesi czy Słowacy nas wyprzedzali, to w dłuższej perspektywie widać, że większy kraj rozpędza się może wolniej, lecz nabiera większego rozpędu. Po prostu więcej waży – ma większy rynek wewnętrzny, więcej zasobów pracy, większe instytucje. I dziś tę premię za wielkość już odbieramy. Z całego naszego regionu nadal najbardziej znana jest Praga, ale Warszawa na mapie mentalnej mieszkańców Zachodu nie jest już odległym i mroźnym przedmieściem Petersburga. I choć nadal jesteśmy „Europą wschodnią”, to jest to „wschód Zachodu”, a nie „zachód Rosji”.
Podczas gdy mityczne Niemcy straciły przed te dekady status perfekcyjnie uporządkowanej maszynerii gospodarczej i państwowej, ulegając jakiemuś dziwnemu rozwibrowaniu i popadając w nieoczekiwaną dysfunkcyjność, Polska w tym samym czasie niemal całkowicie wyszła z przysłowiowego dziadostwa. To rzecz zdumiewająca i trudna do wytłumaczenia, jak bardzo w naszym kraju wszystko staje się solidne, nowoczesne i profesjonalne. Gdzie te biedne wioski? Gdzie te dziurawe dróżki? Gdzie te żałosne urzędy, w których niczego nie dało się załatwić? Gdzie brudne pokoiki, śmierdzące i zatłoczone poczekalnie, zalodzone i obdrapane wagony kolejowe, gdzie smród, brud i ubóstwo? Jadę na Podlasie – nie ma. Jadę na Podkarpacie – nie ma. Jadę na Warmię i Mazury – nie ma! Cud! Bieda prawie zniknęła. Owszem, jest gdzieniegdzie, ale i tam, gdzie jeszcze jest, kurczy się z roku na rok.
Nie mogę w to uwierzyć. Jak to się stało, że w ciągu 35 lat, w okresie niespełna połowy przeciętnego ludzkiego żywota, kraj zmienił się z biednego w dość zamożny? Z zacofanego – w nowoczesny. Z marginalnego – w liczący się w skali kontynentu. Z nieznanego i dalekiego – w dość dobrze rozpoznawalny i kojarzący się raczej pozytywnie. Nie wiem, jak to się stało, ale wiem, że taką Polskę zbudowali Polacy. To w nich była ta energia i wiara, ta pracowitość i szczera chęć dorobienia się – po prostu ambicja, zdrowa ambicja, która okazała się tak niesamowicie sprawcza.
Polak chciał coś mieć. Nie bał się założyć firmy. Jechał na Zachód pracować, by potem wrócić i robić to samo na swoim i lepiej. A teraz jeździ jak oszalały po całym świecie, hałaśliwy, wesoły i wścibski, by podpatrywać, oceniać i uczyć się. Bo Polak musi wszystko zobaczyć, wszystkiego dotknąć, wszystkiego spróbować. Nie ma oporów, nie odziedziczył po rodzicach słynnych wschodnioeuropejskich kompleksów, a jednocześnie nie uległ pokusie prowincjonalnej pychy, która prowadzi do stagnacji i bezczynności. Nie boimy się zmian, nie boimy się przyszłości i chcemy być „nie gorsi”, a nawet lepsi. Nie wstydziliśmy się kupować w „Reichu” na migi dziesięciu deka kaszanki, a teraz tym bardziej nie wstydzimy się prosić w normalnej angielszczyźnie o dziesięć deko prosciutto.
Znienawidziliśmy swoje dawne słabości – bylejakość, nieróbstwo, pijaństwo, zacofanie, pogardę dla samych siebie, zmieszaną z abstrakcyjną, mitologiczną dumą nie wiadomo z czego. Polak potrafi i Polak nie gorszy! A co! No i takie są fakty. Nie masz cwaniaka nad warszawiaka! Właśnie mocą tej na ogół zdrowej, aczkolwiek czasami podlanej chciwością i pazernością ambicji zbudowaliśmy całkiem nowy kraj, w niczym już prawie nieprzypominający samego siebie z poprzedniej epoki.
Niby rozumiemy, ale jednak nie do końca. Jak to? Polska, czysta, zasobna, uporządkowana? Polska nowoczesnych instytucji, mająca dobrą, zinformatyzowaną infrastrukturę, punktualne pociągi, zaawansowaną naukę, bogate życie kulturalne i naukowe? Polska? No, naprawdę, nie do wiary! Kto by przypuszczał! Tak czy inaczej: brawo my!
Oczywiście, nasze sukcesy i zasługi są nie tylko nasze. Cały świat poszedł do przodu i bardzo się wzbogacił. Powodów tego stanu rzeczy jest wiele, a najważniejszy jest ten, że powstały setki nowych technologii dramatycznie obniżających koszty w wielu branżach. Wybudować dom dzisiaj, a pół wieku temu, to dwie zupełnie różne historie. Łatwiej też dzisiaj o kredyt, a drogi i wiele innych rzeczy powstało za unijne pieniądze. To wszystko prawda.
Ale to my te szanse wykorzystaliśmy. To nasz wysiłek dźwignął z posad nowy, piękny kraj. I choć dobre czasy się kończą i wkrótce przyjdzie nam mierzyć się z wyzwaniami, jakich nie znali nasi przodkowie, to jednego możemy być pewni: jesteśmy silnym, zasobnym i odpornym społeczeństwem, zdolnym pokonywać największe trudności. Po 35 latach wolnej Polski możemy sobie pogratulować – jesteśmy państwem i społeczeństwem w pełni dorosłym. A w dodatku wciąż młodym! No i atrakcyjnym, o czym wkrótce się przekonamy, witając miliony absztyfikantów. Ale to już inna historia.