Powstanie warszawskie i etyka pamięci

Trudno o bardziej dojmujący przykład złej pamięci niż powstanie warszawskie ’44. Nawet po 80 latach, po dekadach wielkich sporów o sens i znaczenie tego tragicznego epizodu polskiej historii, Polacy właściwie nie widzą, nie chcą widzieć, co się wydarzyło. Dla Polaków powstanie warszawskie to bohaterska walka i sensowna śmierć. A co z bezsensowną śmiercią tych, którzy akurat umierać nie chcieli?

Cywilne ofiary powstania są tak samo niewidoczne, nieważne, przezroczyste dla naszego społeczeństwa jak ci, których dwa lata wcześniej wywieziono do Treblinki, i jak ci, którzy nie przeżyli polskiego covidu. Któż tam pamięta te liczby? To tylko jakaś szara masa, bez znaczenia moralnego, nie mówiąc już o emocjonalnym. Któż tak naprawdę pamięta o tym, co przecież jest istotą wojennej tragedii, a więc ludzkiej śmierci? I nie mówcie mi o pomniku Rzezi Woli i wspominaniu liczb podczas rocznicowych uroczystości. Z całą pewnością 90 proc. cywilnych ofiar powstania nie jest nawet w 1 proc. upamiętnianych tak jak 10 proc. walczących i poległych w boju.

To są proporcje okrutne i nieakceptowalne. A winni temu jesteśmy wszyscy. Bo wszyscy wolimy powstańczą legendę i cześć dla bohaterów od rozpamiętywania tragedii. Bezsporny fakt moralny, że powstanie warszawskie na pierwszym miejscu było Wielką Tragedią, a wszystkim innym dopiero w dalszej kolejności, nie jest uznawany w przestrzeni publicznej, a nawet stanowi tabu.

Gdy przed 12 laty pisałem o tym po raz pierwszy, posypały się na mnie gromy. Ale nie ze strony powstańców. Wiele razy pisałem o powstaniu i zawsze odbierałem od weteranów dobre sygnały. Na przykład nieżyjący już profesor Oxfordu Zbigniew Pełczyński pisał do mnie tak: „Jak Pan zapewne wie, sam jestem byłym powstańcem (Kompania B1 pułku Baszta AK na Mokotowie). Pamiętam i cenię bardzo  heroizm i ofiarność innych powstańców, ale nie mogę zapomnieć ani zlekceważyć tragicznej śmierci dwustu tysięcy cywili i cierpienia tylu innych. Kult powstania, triumfalizm rocznicowy, a szczególnie  nacjonalistyczne wybryki, które często towarzyszą obchodom, wydają mi się wysoce niewłaściwe. Wolałbym, aby model obchodów był całkowicie inny”. Czy kiedyś wreszcie usłyszymy to wezwanie?

Jeśli nie śmierć 160, a może nawet 180 tys. warszawiaków jest najważniejsza, lecz najważniejsze jest bohaterstwo powstańców, to znaczy, że coś z naszą empatią i naszą etyką publiczną jest nie tak. A może tylko z naszą zbiorową dojrzałością? Ile to jeszcze będzie trwało? Czyż nie najwyższy już czas, aby oficjalna Polska, ustami swych politycznych przywódców, powiedziała głośno: stała się rzecz straszna, bo zginęło 160-180 tys. ludzi i nikt z nas nie ma prawa mówić za nich, czy ich ofiara poszła na marne, czy nie.

Dodam: tym bardziej że nie wiemy, jak wyglądałaby powojenna Polska, gdyby powstania nie ogłoszono i albo nie obyło się ono wcale, albo w mniejszej skali. Powstanie poniosło klęskę, która była łatwa do przewidzenia. Owszem, może nie było takiej siły, która zdołałaby odwieść młodych ludzi od walki, lecz z pewnością inne byłyby jej rozmiary, gdyby nie całkowicie błędna i tragiczna w skutkach decyzja dowództwa, aby zorganizować pełnoskalowe powstanie.

Powtarzam: całkowicie błędna. Skoro powstanie doprowadziło do śmierci 160-180 tys. ludzi, przy nieznacznych stratach wroga, nie ulega wątpliwości, że lepiej, aby nigdy nie miało ono miejsca. Inaczej mówiąc: źle się stało, że było powstanie warszawskie – jego ogłoszenie okazało się błędem, a więc i było błędem. Nie znaczy to jeszcze, że sama decyzja po rozpoczęciu powstania była nieracjonalna – w tej sprawie toczą się spory, w które nie wkraczam. Ta kwestia nie jest przedmiotem tego artykułu. Jednakże całkiem niezależnie od słuszności bądź braku słuszności podjęcia wówczas, w określonych warunkach politycznych, militarnych i społecznych, takiej, a nie innej decyzji z całą pewnością, ex post, możemy powiedzieć, że była to decyzja zła. Tak, powstanie warszawskie było błędem! Po prostu dlatego, że doprowadziło do straszliwej, niewyobrażalnej tragedii. Czyż nie nazywamy przedsięwzięć, które prowadzą do największych nieszczęść, błędami?

Wielu czytelników zapewne w tym miejscu odczuwa jakiś dysonans, niezgodę, a nawet irytację. I właśnie o to mi chodzi, aby nad znaczeniem tego dysonansu każdy zechciał się przez chwilę zastanowić. Czy jest jakakolwiek przestrzeń do dyskusji z twierdzeniem, że źle się stało, że miało miejsce powstanie warszawskie? Ano jest! Pod warunkiem że zgodzimy się tezą: efekty powstania warte były poświęcenia życia 16 tys. powstańców i około dziewięciokrotności tej liczby pośród ludności cywilnej. To znaczy: lepiej, że zginęli ci wszyscy ludzie, a wśród nich dziesiątki tysięcy takich, którzy powstania nie popierali i nikt ich nie pytał, czy chcą za nie oddać życie, niż gdyby powstania nie było. Taka jest cena protestu przeciwko moim słowom. Czy ktoś się odważy zapłacić tę cenę? Czy ktoś powie w oczy ofiarom, które ginąć nie chciały i ryzykować śmierci nie chciały, że w sumie dobrze się stało, że zginęły, bo lepiej, żeby było to powstanie takim, jakim było, niż żeby nie było go wcale?

Pamięć o powstaniu, która pomija jego tragiczność, jest pamięcią fałszywą i niedojrzałą. Pamięć, w której nie ma żałoby po ludziach, a co najwyżej obraz spalonego miasta, jest pamięcią złą, egocentryczną, nastawioną na przyjemność przeżywania uczuć wzniosłości i patosu. Mądra pamięć tragedii boli i ma boleć – zła pamięć karmi się tragedią, by rosło poczucie własnej wartości tego, kto chce pamiętać o bohaterach, a nie chce pamiętać o nie-bohaterach, nawet jeśli było ich wielokrotnie więcej.

Pamięć współczesnych Polaków, a zwłaszcza warszawiaków, to jedno, a pamięć samych powstańców to drugie. Oni też nie sprostali zadaniu. Teraz już za późno, bo prawie wszyscy już odeszli. Ale pojedyncze osoby jeszcze żyją i mogą jeszcze coś więcej powiedzieć. Oczywiście, nie znam wszystkich relacji i wypowiedzi powstańców Warszawy, a tylko małą ich część. Ale nigdy w tych wywiadach nie słyszałem, aby powstaniec poczuwał się do odpowiedzialności za miasto i za śmierć blisko jednej trzeciej pozostałych po likwidacji getta jego mieszkańców. Wykrwawione miasto, któremu odebrano 250 tys. obywateli, rok później utraciło jeszcze dwie trzecie tej horrendalnej liczby! Razem to ponad 400 tys.! Jedna trzecia mieszkańców!

Powstańcy byli bohaterami, ale bohaterami, którzy mieli na sumieniu miasto i ponad 150 tys. jego cywilnych mieszkańców. Mieć na sumieniu to nie to samo, co być winnym. Przecież to nie oni zabijali cywilów, lecz Niemcy. A jednak byli uwikłani w ciąg przyczynowo-skutkowy, który do śmierci potwornej liczby cywilów doprowadził. Nie, nie oskarżam powstańców o moralne zawinienie, lecz przypominam, że ich sumienia były obciążone straszliwym ciężarem. Ciężarem ponad ludzką miarę. Nie wchodzę ludziom w ich sumienia, lecz domagam się jednego – znaku tego cierpienia. Kto w sposób dojrzały nosi w sobie taki ciężar, ten o tym mówi. Ofiarom powstania warszawskiego powstańcy winni są pamięć i żałobę, a także szczere i pełne bólu „Wybaczcie nam!”. Ja takiej prośby o wybaczenie kierowanej przez powstańców do cywilnych ofiar i ich rodzin nigdy nie widziałem.

Może nie jest jeszcze za późno. Może w tych ostatnich latach, gdy żyją jeszcze bardzo nieliczni uczestnicy tamtych wydarzeń, pojawi się na scenie sędziwy bohater, który znajdzie w sobie jeszcze dość bólu i dość odwagi, aby powiedzieć temu nieprzeliczonemu tłumowi cieni: „Przepraszam”.

Profesor Pełczyński (miałem zaszczyt go znać dzięki Szkole Liderów, której patronował, a w której miałem niegdyś sposobność prowadzić wykład) płakał, gdy mówił o powstaniu i jego tragicznym końcu. Dla mnie był tym, którego łzy przepraszały. Ale one były prywatne. Potrzebujemy czegoś więcej. I z siebie też dajmy więcej – choćby łzę na bruk zamordowanego miasta.

Portret prof. Zbigniewa Pełczyńskiego – z portalu dzieje.pl.