Jak być literatem w epoce chatbotów?

Literat znalazł się dziś w potwornych kleszczach. Z jednej strony ciśnie go przemądrzały, acz bezpłodny krytyk. Z drugiej – nadpłodny chatbot, który napisze wszystko, i to lepiej. A może w tym szansa, że tak naprawdę to nikt nie umie pisać? Wszystkim wychodzi to jakoś koślawo i nieszczerze.

Ludzie pióra marzą o autentyczności, lecz marzenie to nieziszczalne. Bo nawet sam król Język i królowa Mowa nie są dość prawdziwi. Tylko Sztucznej Inteligencji to najzupełniej nie przeszkadza. Ona jest ponad to wszystko i poza tym wszystkim. A najgorsze, że ma to wszystko w małym paluszku. Jak zobojętniała kurtyzana ma w paluszku wszelkie tajniki miłości. O, Sztuczna! Czy można przeciwstawić jej nabrzmiewającej z miesiąca na miesiąc doskonałości naszą koślawiejącą od tysięcy lat niedoskonałość? Czy nieskończona dziewicza płodność jej przeczystych elektrozwojów zostawia jeszcze miejsce na pokalane poczęcie ludzkiej literatury? Nuże! Ducha nie gaście!

Pisać, pisać, choć się nie umie! Oto program! Przechytrzyć mowę i nie kłamać. A więc pisać wbrew regułom literackiego samozakłamania. Czyli prosto? Poniekąd poniżej własnych możliwości? Może i tak. Ale o czym? Chyba o najważniejszym, prawda? Główniaka? Poeta nie zna tej trudności. Sztuczność i kłamstwo kompozycji, dobierania słówek jak panieńskich usteczek, leży bodaj w naturze samego języka, jego prawda zaś jest przecież wewnętrzną prawdą poezji, alibi dla poetyckiego kłamstwa. Prawdą poezji jest jej piękno, które nie musi się z niczego tłumaczyć, nawet ze swej sztuczności.

A proza? Proza pisana przez mędrka, nie daj Boże krytyka literatury albo filozofa? Czy również ona może skorzystać z tego alibi, z dyspensy na fałsz? Fałsz uczuć i myśli? Mniej, chyba. W tzw. tekstach nurzamy się w elegancko miarkującej się pretensjonalności i zasłaniamy erudycją. Ale na cocktailach gromadzących ludzi słowa dawno już nie mówi się o poezji i duszy ani nawet o historii i narodzie. Mówi się o wydaniach, tłumaczeniach, chwali urodę zaocznych dam i innych surogatów kultury salonów, w którą i tak przecież nikt nie wierzy. Książki rapsodie, zbiory cytatów, kaskady skojarzeń, ujęte lub nie w jakąś kompozycyjną całość (po co? kto to zauważy?), podlane coraz już bardziej pospolitym sosem „późnomodernistycznej” retoryki (całą tę wtórność usprawiedliwiającym), jakimś strukturalistycznym, a jak kto woli, to psychoanalitycznym żargonem (inteligentniejszym, to prawda, od swych poprzedników ).

Po co to komu? Po co dziś cała ta subtelność i kultura literacka, z jej całą rutynową autoironią i nadświadomością siebie, kultura, której z definicji nie da się już przewyższyć? Czyż nie powiedziano już wszystkiego, co ważne? Czyż nie zagłuszyliśmy i nie pokonaliśmy zastępu klasyków pisania o kulturze, my – zastępy autorów tak zdolnych i inteligentnych, że właściwie dlaczego niby – w wybitniejszych przypadkach – nie im równych? Skoro tak, to może w reszcie by odpocząć? Po co tyle tej mądrości w księgarniach? Czy od mądrości robimy się mądrzejsi? A czy stając się jednak mądrzejsi, z każdym rokiem i z każdą książką, stajemy się kimś innym i lepszym? Kimś nowym?

Gdy jeszcze można było dzielić świat na ideowy i czysty oraz ten drugi – pretensjonalny, zblazowany, nihilistyczny, zadufany w sobie – było łatwo. Pewne „narracje” i „dyskursy” dawniej umiały mobilizować, przekonywać i przydawać wiary w autentyczność (bo chyba nie samej autentyczności). W przypadku braku tej cnoty można się było literacko kajać i uskarżać na brak talentu, wtórność i podłe czasy. Potem znieczulał nas postmodernistyczny nastrój, taki, co zostaje po ironii albo po łzach. Dobrotliwy luz, lekki dryf przez kulturę i uczucia, niewinne zawieszenie między kwietyzmem lub permanentną i zdeprawowaną grą a szczerym, lecz naiwnym zaangażowaniem. Skakało się z kwiatka na kwiatek, z książki na książkę, z małej fascynacyjki na inną, z kącika w kącik na literackim party.

Ale te „klimaty” już się skończyły! Dziś dopadają nas konsekwencje tego, że tak jest łatwo, że nie trzeba za dużo myśleć, aby dobrze się trzymać na takim zluzowanym i demokratycznym salonie czy uniwersytecie. Jak wszędzie, i tu odkryto, że „wszystko jest dla ludzi”. A zresztą jesteśmy już wystarczająco doświadczeni i chytrzy, aby wiedzieć, że kultura i wykształcenie w dawnym stylu to w połowie lipa i blichtr. Nie ma szans na Bildung w świecie po stokroć obfitszym w idee i utwory niż za czasów Goethego. Wiemy, ile mieści pamięć, ile da się przeczytać w ciągu dnia, roku i życia. Ani wymowa, ani wiedza nas już nie podniecają. I tak fachowca żaden salonowy lew i retor, choćby najbardziej olśniewający, nie przebije.

Jaką drogę przeszliśmy od XVIII w., opowiem Wam przez anegdotkę, anegdotkę o pani i szarlotce. Prosto z krakowskiego salonu, zza stołu zasiedziałego krytykami i teoretykami literatury. Siedzę więc sobie przy takim stole, a obok mnie jakaś polsko-francuska młoda piękność. Chodzą wokół ludzie i noszą z bufetu smakowite szarlotki. W najlepszym stylu swej barokowej błazenady zwracam się do sąsiadki: „Czy nie poczyta mi pani za natręctwo, jeśli udając się na podbój Charlotte, uwiodę ją i dla pani?”. Pani: „Może być”. Wracam, szarlotkowy rycerzyk, tańczący mauretański taniec z dwoma talerzykami nad głową, wreszcie stawiam zdobycz przed panią, której oddałem swe służby. A cóż ona? Pochyla się nad tym, kręci noskiem, wreszcie odpycha na środek stołu, w stronę siedzących naprzeciw profesorów literatury: „chcecie szarlotkę?”.

A cóż ja? Jaką obmyśliłem zemstę? Ano spożytkować „dla literatury”, zadenuncjować. Czy jednak, nadając znaczenie czemuś znaczenia pozbawionemu, popełniam kolejną zdradę i dopuszczam się kolejnego fałszu? Czy może przeciwnie – tym nadaniem znaczenia posługuję się uczciwie jako narzędziem spełniania mego literackiego ideału – szczerości? I tak, i tak. Pisanie zawsze ociera się o kicz. Jego prawda jest okupiona przez nieprawdę. Tak jak gadanina kochanka. W czym ratunek? W czym zatracić się można i gdzie uwiarygodnić szaleństwem, skoro nawet do więzienia zamknąć nas nie chcą? Jaka przyszłość czeka kręgi literackie i humanistyczne, jeśli na żadną przyszłość już się nie otwierają, nie żyją żadnym projektem?

W czasie gdy ani ironia, ani cynizm, ani nawet autentyczność nie mogą się cieszyć przywilejami autentyzmu, gdy sama kategoria szczerości nie ma żadnej wyróżnionej pozycji, w takich czasach, powiadam, nie ma w ogóle przyszłości. Po prostu musimy czekać – aż zmiecie nas życie, a raczej śmierć. Aż przestaną to jedni wydawać, a inni czytać. I wtedy może zrobi się miejsce dla nowych głów i serc gorących. A paplanina nowych kochanków, zawstydzona banałem, znowu zmieni się w literaturę, nie oglądając się już na sułtańską impotencję guru krytyki, nie czekając na jego hermeneutyczne łaski dostrzeżenia i uznania.

Apeluję do piszących (ale nie „ludzi pióra”). Jak najprędzej zapomnijcie o „kręgach literackich”. Pozwólcie wymrzeć im śmiercią (nie)naturalną. Odmówcie im autorytetu. Wzgardźcie stępakowym młynem eseju i krytyki, mielącym na pył „teksty kultury”, i tą garkuchnią brukającą w wielkim kotle „wszystkiego ze wszystkim”, w mdłej i lepkiej Tagessuppe, wszelką czystość i autentyczność. Nie idźcie za nimi! Nie szukajcie ich pochwał. Słuchajcie głosu choćby w poruszeniach trzewi, szukajcie metafizyki w zakochanych oczach, w delirium, gdzie chcecie, byle nie w inteligencji i erudycji. Zostawcie rzemiosło Wielkiego Cytowania wyrobnikom zmurszałej akademii literatury, uchodźcie przed syrenim śpiewem Eseju. Żyjcie i kochajcie najpierw. Potem gadajcie. Bądźcie poetami, nawet w prozie. Bo inaczej zagadacie życie, zakłamiecie miłość, zmądrzejecie ponad potrzebną miarę.

I skończycie jak filozof. Bo życie nie służy mądrości ani mądrość nie służy sama sobie. Władcze plemię eseistów i krytyków mąci tę prawdę. I to w najbardziej perfidny sposób. Cóż bowiem stoi na przeszkodzie, by „literat”, „człowiek pióra” wypowiadał takie jak tu oto neoromantyczne tyrady? Bardzo proszę – mamy wolność; wystarczy umieć jako tako pisać. „Nie gorączkuj się! My wszystko wiemy, żadnej prawdy nie uronimy. A żyć i kochać też umiemy. Od tej przewrotności można tylko uciec – hommes des lettres są nie do przegadania; nie przyłapiemy ich na żadnym nie wiem”. Uciekajcie!

Ale swego apelu ja sam nie mogę i nie potrafię podjąć. Za późno – za mało Bożego daru, za dużo zepsucia. Moje marzenie o szczerości nie może już spełnić się w sposób naturalny – przez miłość i talent. Wśród młynarzy tekstów jestem u siebie, mimo że tak marny ze mnie młynarczyk. Mielą, mielą i pylą nieznośnie – „gdy się ich dłońmi chwyci, pylą jak wory mączne” (Nietzsche). Jestem jednym z nich. Cóż więc z nami, cieniami literatury i filozofii, pogrobowcami starczej hermeneutyki zwanej kulturą literacką, sierotami po kryzysach, które dawno się znudziły? Ja wam, ja nam powiem: pisać, pisać, choć się nie umie. Pisać mimo wszystko. Być chatbotem kategorii drugiej i trzeciej. Przechytrzyć mowę i nie kłamać, kłamiąc. Pisać wbrew regułom literackiego samozakłamania, szczerze w nieszczerości i nieszczerze w szczerości. Pomimo wstydu. Prosto i banalnie. Poniekąd poniżej własnych możliwości, niedoskonale, żałośliwie, żenująco, tak jak Sztuczna Inteligencja jeszcze nie potrafi. Pisać wbrew niej i pomimo jej. Niepotrzebnie i prywatnie. Grafomańsko i nieudolnie. Niepodrabialnie. Pisać o najważniejszym. O życiu, miłości i śmierci. Żeby się przekonać naprawdę, a nie tylko teoretycznie, że nie umie się pisać, bo nie ma się nic do powiedzenia. I zapłakać nad tym wielkim i zbędnym zakalcem, nad tą klęską spiętrzonego kiczu, gdy nasz elektroniczny asystent nie będzie patrzył. Bo czyż nie żyje się dla jednej chwili prawdy u kresu? (Na podstawie tekstu z „Tekstów Drugich”, 4/2005).