Polskie uczelnie są niezłe! Gorzej ze szkołami. W odpowiedzi Dariuszowi Chętkowskiemu
Artykuł Dariusza Chętkowskiego zatytułowany „Polskie uczelnie ciągną się w ogonie. Młodzi uciekają za granicę: taniej i dalej od naszego grajdołka” wstrząsnął mną odrobinę wewnętrznie.
Jego tezy są proste, a język dosadny. Oto tezy: polskie uczelnie bardzo źle stoją w rankingach światowych i młodym absolwentom polskich liceów coraz mniej podoba się studiowanie w kraju. Coraz częściej za to wybierają i jeszcze częściej w przyszłości będą wybierać uczelnie zagraniczne, tym bardziej że koszty studiowania za granicą wcale nie muszą być wyższe niż w Polsce. Młodzi ludzie czytają rankingi i kierują się dobrze pojętym własnym interesem, wybierając to, co dla nich lepsze. Co więcej, są dobrze przygotowani do studiowania.
Tezy jak tezy: niby tak, ale tylko w zaokrągleniu i uproszczeniu, do czego zaraz przejdę. Znacznie gorzej wygląda język tyrady Chętkowskiego, który śladem tytułowego grajdołka „pojechał po całości”. Trzy cytaty na dowód:
„Dla polskich uczonych, którzy największą dumę czerpią z tego, że chodzą w gronostajach i dorabiają do chudej pensji, gdzie się da, taki ranking może być niewiele wart. Dla uczniów szkół średnich i ich rodziców to doskonałe źródło informacji, ile jest warte studiowanie w Polsce”.
„Coraz mniej młodych chce studiować w naukowym grajdołku czy na badawczym zadupiu dla samego tylko studiowania. Dla tego pokolenia uczelnie muszą się bardziej postarać, inaczej będą świecić pustkami”.
„Ambitni i zdolni absolwenci liceów chcą wynieść ze studiowania znacznie więcej niż tylko śmieciowy dyplom uczelni, której nazwa nikomu na świecie nic nie mówi”.
Poza tym, że wszystko to brzmi bardzo obraźliwie, doskonale wpisując się w atmosferę „hejtu”, która zapanowała ostatnio wokół polskich uczelni, te drwiny i popluwajki niewiele mają w sobie prawdy. Przejdźmy krótko przez te cytaty.
Prawie nie spotyka się już profesorów, którzy lubują się w togach, ani rektorów, którzy czerpią poczucie własnej wartości z gronostajów. Pensje na uczelniach nie są już chude, a dorabianie w czasach niżu demograficznego zwykle ma związek z grantami. Rankingi międzynarodowe wiele mówią o uczelniach, lecz nic nie mówią o jakości studiów na poszczególnych kierunkach. Czy uczniowie i rodzice o tym wiedzą? Pewnie wielu z nich wyobraża sobie, że skoro uczelnia jest wysoko w rankingu, to jest godna tego, aby ich dziecię tam studiowało, a jeśli nie mieści się w pierwszej setce, to niestety, nie jest odpowiednim miejscem dla tak utalentowanego młodego człowieka.
Nie wiem, jak wielu ludzi tak myśli, ale to jest pytanie o poziom narcyzmu w społeczeństwie, a nie o poziom uczelni. Uczelnia ma wielu studentów, jeśli umie się zareklamować. Natomiast opinia, że poziom zajęć jest wysoki, uczelni w rekrutacji, owszem, pomaga, ale z pewnością nie bardziej niż opinia, że łatwo przejść przez studia.
Czy coraz mniej młodych chce studiować dla samego tylko studiowania? Nie. Bardzo wielu nieuczciwych młodych ludzi w złej wierze zapisuje się na studia, żeby korzystać z przywilejów studenckich. Ciekawe, kto ich tak wychował? Co do zaś „badawczego zadupia”, to zajęcia, na które chodzi student, są tak odległe od działalności naukowej, że sam pomysł, aby oceniał on swoich nauczycieli wedle tego, jakie mają osiągnięcia naukowe, jest narcystyczną aberracją. Można być dobrym badaczem i beznadziejnym dydaktykiem i odwrotnie, a powiązania jakości badań z jakością zajęć mogą ujawnić się najwyżej na etapie seminariów doktoranckich. Studia z natury rzeczy mają charakter propedeutyczny, a w przypadku większości kierunków humanistycznych i społecznych – hobbistyczny i ogólnorozwojowy (jak liceum).
Ambitni chcą wynieść więcej niż śmieciowy dyplom – to prawda. Ale ambitnych jest niewielu. Ich wybory nie mają wpływu na rekrutację. Już prędzej wpływ taki mają impulsy snobizmu i „fejm”. Wiele uczelni ma dobre strony internetowe i dobry marketing, tworząc wokół siebie iluzję prestiżu. Pieniądze włożone w marketing, jak w każdej branży, zwracają się wielokrotnie. Numerki w rankingach są dla marketerów i copywriterów wartościowym motywem przy tworzeniu legendy, czyli przekazu marketingowego, ale nie bardziej niż ładne zdjęcia kampusu czy, dajmy na to, uczelniana drużyna sportowa.
Studia są jedną z branż usługowych. Przykre to, ale tak się rzeczy mają. Jedni chcą studiów porządnych i trudnych, inni – łatwych i przyjemnych. Uczelnie zaś, nawet gdy się nazywają Cambridge albo Harvard, muszą walczyć „o studenta” i z całą pewnością podnoszenie poziomu zajęć i wymagań korzystnie na rekrutację nie wpływa. Tylko ułamek „oferty akademickiej” nie podlega zasadzie „czym milej i łatwiej, tym więcej studentów”. I wiedzą to tak samo dobrze buchalterzy uczelni z grajdołka i z Oxfordu. A reklamy studiów tu i tam wyglądają bardzo podobnie.
A teraz kilka uwag do tez generalnych i coś od siebie tytułem „odbicia piłeczki”. Jest grupa absolwentów szkół, którzy są nie tylko ambitni, lecz do tego również zdolni i dobrze wykształceni. Nie jest duża. Może to 2 proc., może 5 proc.? To zależy od zastosowanych kryteriów. Tak czy inaczej, statystycznie grupa ta nie bardzo się liczy i o polityce rekrutacyjnej oraz zjawiskach populacyjnych nie decyduje. Jakość nauczania na uniwersytetach generalnie spada, lecz jest to problem bynajmniej nie tylko polski. Oprócz presji społecznej i ekonomicznej, z powodu której stawianie wysokich wymagań źle wpływa na liczbę chętnych do studiowania na danej uczelni, decydujące znaczenie ma niewydolność coraz gorzej uczących szkół.
Trzeba docenić grupę pilnych i zdolnych absolwentów, którzy umieją naprawdę wiele, lecz tacy są bardzo nieliczni. Nie można też nic zarzucić kilkunastoprocentowej grupie absolwentów szkół, którzy wiedzą sporo i są do studiów przygotowani, jednakże o większości absolwentów bynajmniej tego powiedzieć nie można. Bo większość po szkole zaledwie umie czytać (bez specjalnego zrozumienia) i pisać (ale niepoprawnie). Dlatego każde studia zaczyna się od zera – jak gdyby nie było żadnej nauki szkolnej.
Jednakże znacznie gorsze od braku rezultatów nauki w liceum jest fatalne wychowanie. Absolwenci szkół (nie tylko w Polsce) w większości mają za nic zasady uczciwości, masowo popełniając plagiaty i ścigając, w dodatku nie umieją przyjąć krytyki, reagują na nią obrażeniem się i składaniem skarg (bądź anonimowym „hejtem”) na nauczycieli. To sprawia, że nauczanie uniwersyteckie stało się czymś bardzo zbliżonym do zabawiania pogadankami publiczności zapisującej się na różne kursy w celach rekreacyjnych i ogólnorozwojowych. Współczesne uniwersytety – łącznie z tymi z pierwszej setki – odgrywają rolę liceów ogólnokształcących. Nie są zresztą do tego zbyt dobrze przygotowane, przez co przeciętny magister jest o wiele mniej wykształcony, niż powinien być – wedle przyjętych modeli i „sylwetek absolwenta” – absolwent liceum. Dlatego też można cały system szkolnictwa „od przedszkola do doktoratu” określić mianem komedii pomyłek, choć ja może wolałbym określenie „igrzysko hipokryzji”.
Dydaktyka uniwersytecka pozostawia wiele do życzenia, lecz generalnie nie jest aż w takim kryzysie jak nauczanie licealne. Sam widzę to jak na dłoni. Uczę dziewiętnastolatków od 33 lat i te ponad trzy dekady to ciągły i konsekwentny zjazd. I nigdy nie słyszałem o profesorze, który miałby doświadczenia odwrotne. Żadne testy kompetencji uczniów z całą ich metodologią nie są w stanie przeważyć liczonego w dekadach i doświadczenia kadry profesorskiej (to tak na wszelki wypadek, gdyby ktoś mi tu chciał wyjechać z PISĄ). Proszę mi wierzyć, że radość wykładowcy, gdy absolwent liceum wie, kim był Aleksander Wielki, albo umie rozwiązać równanie kwadratowe, jest szczera i wielka. To się nie zdarza jakoś często, ale bywa, bywa, nie powiem.
No i jeszcze jedno. Ani uczniowie, ani rodzice, ani też studenci nie mają kompetencji do oceniania poziomu dydaktyki na uczelni. Skąd mają niby wiedzieć, co to znaczy dobrze uczyć fizjologii albo statystyki w naukach społecznych, jeśli nie mają o tych dziedzinach żadnego pojęcia?
Kto chce, niech jedzie studiować za granicę. Zajmie mu pewnie co najmniej rok nauka angielskiego w stopniu wystarczającym, aby rozumieć wykłady i podręczniki. Ale nauka języka to wielka korzyść. Podobnie jak nazwa zachodnioeuropejskiej uczelni na dyplomie. Natomiast przekonanie, że jak wyjadę na studia do Anglii albo Francji, to nauczę się więcej niż w Poznaniu, to tylko prowincjonalna klisza. Może tak, może nie. Wszystko zależy od tego, ile przeczytam książek i ile godzin poświęcę na faktyczną naukę. A to już akurat nie ma nic wspólnego z wyborem, czy studiować w Polsce, czy za granicą.
A że zapanowała moda, aby ujeżdżać profesorów jak łyse kobyły, to rzecz znamienna. Na pochyłe drzewo kozy skaczą. Dwie dekady systemowego upokarzania środowiska akademickiego zrobiły swoje. Swoje zrobiło również rozdawanie stopni naukowych na prawo i lewo każdemu, kto się zgłosił. Ale to już inna historia.