Uniwersytet infantylny. Jaka jest dydaktyka na wyższych uczelniach?
Niby mamy powody do zadowolenia. Niż demograficzny doprowadził do zamknięcia lub konsolidacji znacznej części pseudouczelni, zwanych niegdyś sarkastycznie wyższymi szkołami gotowania na gazie.
Zniknęła większość szemranych biznesików polegających na sprzedaży nic niewartych dyplomów ludziom, którzy w wielu przypadkach byli na wpół analfabetami. Pomógł zresztą nie tylko niż, lecz również wprowadzenie obowiązku sprawdzania prac licencjackich i magisterskich za pomocą systemów antyplagiatowych oraz ściślejszy nadzór nad dydaktyką ze strony komisji akredytacyjnych. Wiele zmieniło się na lepsze w ciągu ostatnich kilkunastu lat. Zniknęło zjawisko tzw. wieloetatowości, wydawanie dyplomów na podstawie jawnych plagiatów, a wulgarny handel dyplomami wreszcie znalazł się w obszarze zainteresowań prokuratorów.
A jednak wciąż większość dyplomów w rękach młodych Polaków niewiele mówi o ich wiedzy i kompetencjach. Mogą być wysokie i godne uznania, a mogą być zupełnie fikcyjne. Niewydolne szkoły posyłają na studia masy zupełnie nieprzygotowanych do studiowania młodych ludzi, a uczelnie, chcąc nie chcąc, muszą przystosować się do ich możliwości, skutkiem czego ogólny poziom studiów bardzo się obniża. Równanie w dół jest wymogiem samej dydaktyki, lecz również algorytmów, które bardzo zniechęcają uczelnie do stawiania studentom wymagań, którym część spośród nich mogłaby nie sprostać. Ubywanie studentów i fama uczelni, którą trudno skończyć, i w konsekwencji gorszy nabór na studia to przy obecnych zasadach finansowania szkolnictwa wyższego katastrofa: uczelnia traci finansowo, a wykładowcy, dla których nie ma dość zajęć (tzw. pensum), tracą pracę.
Nic dziwnego, że uczelnie konkurują raczej pod względem łatwości i komfortu ukończenia studiów niż pod względem poziomu kształcenia. Bardzo niewiele kierunków na niewielu uczelniach może wzmacniać się przez podnoszenie poziomu nauczania i wymagań (jedno z drugim zawsze idzie w parze), a ogromna większość – wręcz przeciwnie.
Uczelnie psują się od dołu, to znaczy pod naporem absolwentów polskich szkół, którym dość nieudolnie próbują zastępować edukację licealną. Tego się zrobić nie da, bo studia nie są ogólnokształcące. Nawet jeśli ktoś jako mniej zdolny (bo taki jest powód w większości przypadków) poszedł do klasy zwanej „humanem”, a potem musiał pójść na jakieś studia humanistyczne (zamiast „jakieś normalne”), to i tak jako magister raczej nie będzie wiedział, kto to Timur, a kto Milton, natomiast o Szekspirze albo Arystotelesie będzie umiał powiedzieć najwyżej jedno, dwa zdania. Nie żartuję, mówię to całkiem poważnie. Edukacja po prostu nie działa. Umysły młodzieży uległy rozstrojowi z powodu nieustannego rozpraszania uwagi w czasie przeglądania materiałów internetowych (zwłaszcza mediów społecznościowych), przez co zdolność trwałego przyswajania i porządkowania treści właściwie zanikła.
Sytuacja jest więc fatalna już w punkcie wyjścia. Tym istotniejsze jest, aby porzucić dogmat mówiący, że masowość studiów jest zdobyczą cywilizacyjną. Tak nie jest. Nigdy nie było tak, że przeciętnie inteligentny i przeciętnie zmotywowany człowiek nadawał się do przyzwoitych studiów. Studia wyższe są odpowiednie nie dla 50 proc. populacji, lecz dla znacznie mniejszej jej części. Po prostu: zrozumienie i przyswojenie treści naukowych wymaga ponadprzeciętnej inteligencji i pracy. Jeśli więc chcielibyśmy uzdrowić uczelnie i podnieść wciąż bardzo niski, przeciętnie biorąc, poziom studiów, trzeba raz na zawsze pożegnać się z zasadą „czym więcej studentów, tym lepiej”.
Żeby to nastąpiło, algorytm finansowania uczelni powinien w większym stopniu niż obecnie promować kameralne kierunki studiów, gdzie na niewielką liczbę studentów przypada wielu wykładowców. Jednocześnie powinien zniechęcać do masowych naborów, np. na studia prawnicze. Owszem, zmiany w algorytmie idą powoli w tym kierunku, lecz jest to niewystarczające. Nadal jest tak, że gdy studenta już raz się przyjmie, to w interesie uczelni jest go utrzymać, co sprawia, że na wykładowców wywierany jest naprawdę silny nacisk, aby prawie wszystkim wystawiali pozytywne oceny.
I tak się właśnie dzieje. Stawianie wymagań, a w konsekwencji dwójek, prowadzi do poważnych nieprzyjemności dla wykładowcy, nawet w randze „honorowego profesora zwyczajnego” (tak się dziś nazywa dawny profesor zwyczajny). Co więcej, postawienie dwójki oznacza, że wykładowca będzie musiał raz jeszcze spotkać się ze studentem, na co szkoda mu czasu, tym bardziej że wie, iż „na koniec dnia” i tak dostanie trójkę.
Obniżenie wymagań ma oprócz wskazanych dwóch przyczyn, to jest bardzo niskiego przeciętnego poziomu studentów oraz lęku przed utratą studentów przez uczelnie, jeszcze trzecią, bardzo istotną przyczynę. Otóż każdy wykładowca stawiający wymagania i je egzekwujący wejdzie w konflikt z pewną grupą studentów, która odreaguje to w anonimowej ankiecie. Zależność jest taka: czym bardziej się starasz i czym poważniej traktujesz swoją pracę dydaktyczną, tym gorsze masz opinie w ankietach. Są, owszem, wyjątki, ale dotyczą głównie przedmiotów osiowych dla danego kierunku studiów, gdzie zdanie egzaminu jest swego rodzaju rytuałem przejścia.
Ilościowo biorąc, jest to jednakże margines dydaktyki. Generalnie wykładowcy bardzo boją się nieprzyjemności wynikających ze złych ocen niezadowolonych studentów, wobec czego zaczynają prowadzić zajęcia w taki sposób, aby tych negatywnych ocen uniknąć, to znaczy w sposób oportunistyczny, unikając drażliwych tematów, obniżając wymagania, a przede wszystkim starannie wystrzegając się krytykowania studentów z jakiegokolwiek powodu. I chociaż nie można odmówić anonimowym ankietom studenckim pewnych zalet (np. skutecznie ograniczyły plagę spóźniania się przez wykładowców na zajęcia), to generalnie system działa „mrożąco”, żeby nie powiedzieć, że zastrasza wykładowców, prowadząc do rezultatów odwrotnych do zamierzonych.
Nie wiem, jak zreformować ankiety. Generalnie sądzę, że ocenianie wykładowców powinno być przywilejem dobrych studentów, a nie powszechnym prawem. Dziś jest tak, że student, który był na dwóch wykładach i z egzaminu dostał trójkę, może sobie napisać w ankiecie, że kompetencje wykładowcy ocenia na „jedynkę”. I bynajmniej takie zachowanie nie jest rzadkością.
Podałem przykład często spotykanego niegodziwego zachowania studenta. Niestety, jest tego znacznie więcej. Masowym zjawiskiem jest zapisywanie się na studia w złej wierze, to jest bez zamiaru studiowania, lecz dla wyłudzenia legitymacji studenckiej i związanych z nią przywilejów. To powinno być ukrócone i surowo karane. Niestety nie jest, bo w wielu przypadkach fikcyjny student pozwala uczelni przekroczyć dolny limit liczby studentów wymaganej do prowadzenia danego kierunku. Inną patologią są plagiaty. Owszem, udało się nieco je powstrzymać na poziomie prac licencjackich i magisterskich, lecz nadal dosłownie szaleją w przypadku prac zaliczeniowych. Do tego zaś dochodzi wykorzystywanie GPT, wobec czego wykładowcy są już niemal całkowicie bezbronni. Z całą odpowiedzialnością mogę powiedzieć, że większość prac pisemnych studentów jest nieuczciwa. I są uczelnie, gdzie słowo „większość” to kłamliwy eufemizm.
Fatalne skutki ma dla poziomu dydaktyki uniwersyteckiej nie tylko umasowienie studiów, ale też… rozwój nauki. Jeśli jeszcze pół wieku temu można było w ciągu pięciu lat zrobić coś w rodzaju przeglądu głównych problemów danej dyscypliny naukowej, to dziś jest to już całkowicie niemożliwe. Zresztą i sami naukowcy bardzo się od siebie z powodu daleko posuniętej specjalizacji oddalili. Nikt nie jest już „fizykiem w ogóle” ani „biologiem w ogóle”. Nikt nie ma w głowie jednej setnej wiedzy z żadnej ogólnej dyscypliny naukowej, jak chemia albo nawet historia. A nawet gdyby miał i 5 proc. tej wiedzy (co jest fizycznie niemożliwe), to co z tego? Tym bardziej więc studia uniwersyteckie mają w coraz większym stopniu charakter propedeutyczno-amatorski. Owszem, są studia propedeutyczno-zawodowe, jak medycyna i prawo, lecz wszystkie kierunki naukowe od dawna już funkcjonują jako kursy popularnonaukowe, a w niektórych przypadkach (np. filozofii) są to swego rodzaju „praktyki towarzysko-pogadankowe”.
Czy można temu zaradzić? Chyba tylko przez utrzymanie wspomnianych „obrzędów przejścia” w postaci potężnych egzaminów. One jednakże stają się dziś rzadkością i trudno będzie je podtrzymać. Po prostu nie można postawić większości studentów dwójki – to się nie mieści we współczesnej kulturze akademickiej i nie ma na to społecznego ani instytucjonalnego przyzwolenia. Dlatego studia mają i będą miały w większości przypadków charakter amatorsko-popularyzatorski. Prawdziwe studiowanie przesunęło się na poziom doktorancki. Tam zaś są znowu inne kłopoty.
A jak z kadrą? Niestety, z kadrą nie jest dobrze. Nikt nie uczy młodych ludzi prowadzenia zajęć, a nawet jeśli, to są to szkolenia z metod dydaktycznych, a to, co najważniejsze, czyli treść zajęć, umyka wszelkiej kontroli. Nie wiem, jak jest teraz, lecz przez wiele lat bardzo łatwo było zrobić habilitację, przez co uczelnie wypełniły się mało doświadczonymi wykładowcami w roli profesorów prowadzących seminaria i doktoraty. Doprowadziło to do czegoś, czego nie wahałbym się nazwać infantylizacją uniwersytetu.
Jako profesor swoje pojęcie na temat poziomu nauczania uniwersyteckiego kształtuję – wstyd się przyznać! – podsłuchując pod drzwiami. Robiłem to dziesiątki razy na różnych uczelniach. I z reguły mam to samo wrażenie: to jest lekcja w liceum, a nie żaden uniwersytet. Elementarność i związana z nią trudna do zaakceptowania banalność treści przekazywanych studentom kierunków humanistycznych i społecznych (kierunków przyrodniczych, rzecz jasna, nie oceniam) jest wręcz uderzająca. A w przypadku filozofii jest to wręcz grzech ciężki.
Nie jestem taki mądry, żeby podpowiedzieć Koleżankom i Kolegom odpowiedzialnym za jakość dydaktyki na naszych uczelniach oraz w ministerstwie, co mają robić. Wydaje mi się jednak, że otwarte powiedzenie sobie, z czym mamy problem, też ma swoją wartość. Bądźmy najpierw ze sobą szczerzy, a może potem razem coś wymyślimy.