Kto rozliczy Kościół?
Jeśli miałeś szczęcie przeżyć euforię 1989, nigdy tego nie zapomnisz. Polska znalazła się na progu wolności i niepodległości, które wydawały się być o krok. Jednakże mało kto rozumiał wtedy i w ciągu następnych lat, że tego kroku nie wykonano. Lech Wałęsa we wrześniu 1989 r. zadecydował: premierem nie zostanie Bronisław Geremek, lecz polityk z drugiego szeregu, Tadeusz Mazowiecki. Dlaczego? Dlatego, że w przeciwieństwie do Geremka Mazowiecki był katolikiem i działaczem kościelnym. Po prostu.
Nie było tu żadnego drugiego dna. Premierem został człowiek, który mówił o Kościele katolickim jak o sile suwerennej i równoważnej z państwem. Wyznawał doktrynę „rozdziału Kościoła od państwa” – potwierdzającą, że Kościół jest drugim, równoległym państwem swobodnie działającym na terenie Polski.
Mówiąc wprost: państwem w państwie. I rozdział ten miał być w dodatku „przyjazny”. Inaczej mówiąc: polegający na spełnianiu życzeń i oczekiwań Kościoła. W ten sposób powstanie rządu Tadeusza Mazowieckiego zapoczątkowało okres postępującej klerykalizacji Polski, który trwał aż do śmierci Karola Wojtyły w 2005 r. i jeszcze nieco dłużej (mniej więcej do początków rządów PO). Równie długo trwa proces deklerykalizacji państwa i jest on wciąż daleki od zakończenia. Jeśli będzie toczył się naturalnie, Kościół zachowa to, co wyłudził, i odsunie się na margines życia społecznego bez kary. Dla polityków to wygodny scenariusz. Ale dla narodu to lekcja amoralizmu: można tysiąc lat pasożytować na państwie, mamić ludzi rajem i straszyć piekłem, dorobić się gigantycznych dóbr, a potem cieszyć się spokojną starością.
Żeby takiej lekcji nie było, Kościół musi zostać rozliczony. Tak samo jak PiS. Różnica między Kościołem a gangiem Kaczyńskiego polega jednakże na tym, że ten pierwszy jest silny i działa długo, a drugi jest z historycznego punktu widzenia efemerydą. Tym samym przestępstwa Kościoła wydają się czymś „metafizycznym”, należącym jakby do innego porządku, którego kodeksy karne nie obejmują. Ale to bzdura i urojenie tchórzy. Kościół to konkretni ludzie, którzy popełnili konkretne przestępstwa. Lwia część się przedawniła, ale sporo jeszcze da się zrobić dla wymierzenia sprawiedliwości tej organizacji. Niechby jeden procent nieprzedawnionych przestępstw kleru został osądzony! W sensie moralnym byłoby to już zwycięstwo, bo sponiewierana przez Kościół godność Rzeczypospolitej zostałaby przynajmniej symbolicznie uratowana.
Otóż nie. Proces klerykalizacji Polski zaczął się wcześniej, niż powstał rząd Mazowieckiego. Odpowiada za niego PZPR na równi z Solidarnością i tym, co z niej wyrosło. Już Wojciech Jaruzelski ujawniał swoje ziemiańsko-katolickie sentymenty i manifestował rewerencję w stosunku do Karola Wojtyły. Jednakże przełomem było przyjęcie w maju 1989 r., w przededniu upadku komuny, firmowanej przez premiera Mieczysława Rakowskiego haniebnej ustawy o stosunku PRL do Kościoła katolickiego. To ta ustawa otworzyła furtkę do budowy równoległego państwa kościelnego w III RP, systematycznego drenażu polskiego skarbu i rabowania majątku publicznego, systemowej bezkarności kleru w zakresie przestępstw gospodarczych i seksualnych, a w ostatecznym rozrachunku wasalizacji RP w stosunku do tzw. Stolicy Apostolskiej. Wasalizacji przypieczętowanej wpisaniem tego pasożytniczego państwa do konstytucji oraz zawarciem z nim „konkordatu”, czyli hańbiącego Polskę i godzącą w jej suwerenność aktu wiernopoddańczego.
Symbolem tego zdradzieckiego poddaństwa było wielokrotne klękanie polskich przywódców przed szefami Kościoła, nieraz połączone z całowaniem ich po rękach. Taką Polskę zafundowali nam komuniści, a rządząca od 1989 r. umowna „Solidarność” twórczo rozwinęła jej zdradziecką ideę. Od Rakowskiego po Millera, a nawet Tuska – lękliwym politykom wydawało się, że Kościół jest w stanie obalić każdy rząd, który za mało mu płaci i za wysoko podnosi głowę po tym, gdy padnie przed nim na twarz. Ale chyba nikt nie zamierza ówczesnych polityków z tego rozliczać. Ba, nadal większość polityków czynnych w Polsce należy do Kościoła i Kościołowi się wypłaca, a wielu z nich uważa, że ma prawo w polskiej polityce kierować się interesami Kościoła. Nadal w polskim Sejmie wisi podstępnie, pewnej nocy przed laty zawieszony krzyż, symbolizujący pogardę dla konstytucyjnej zasady neutralności religijnej państwa, a nade wszystko pychę i butę katolików, przekonanych, że nikt nie odważy się naruszyć tabu i zdjąć ze ściany ich symbolu.
Nie odważy się, bo spotka się z przemocą. Po prostu. Krzyż ten mówi: i co, boicie się mnie zdjąć, co? No to pamiętajcie, kto tu rządzi i kogo macie się bać! Póki ten nielegalny krzyż wisi, na znak tchórzostwa państwa polskiego, nie ma jeszcze wolnej, niepodległej Polski. Co więcej, większość Polaków akceptuje antykonstytucyjny fundamentalizm katolicki wyrażający się w bezczelnych deklaracjach katolickich posłów, że tzw. prawo naturalne (czyli katolickie prawo wyznaniowe, prezentowane przez Kościół jako obowiązujące również niekatolików „prawo Boże”) stawiają ponad prawem swego państwa. Większość Polaków nie rozumie, że krzyż w Sejmie oznacza: „tu rządzi Kościół, a posłowie mają się kierować jego ideologią i interesami”.
Z bólem i wstydem myślę o tym, co przed 35 laty, u zarania polskiej demokracji, zafundowały nam elity. Zamiast zainicjować wolną i niepodległą Polskę, biedną, lecz wierną ideałom zachodniego świata, w krótkim czasie przekształcono upadły PRL w operetkową teokrację, przywodzącą na myśl groteski Jarry’ego. I w dodatku nie dlatego, że walczącemu o maksymalne wpływy Kościołowi udało się wyrwać kawał władzy i narzucić państwu żenujący swoim klerykalnym prostactwem i obezwładniającym załganiem dyskurs bezwarunkowego podporządkowania Watykanowi, uosobionemu przez Wojtyłę, lecz dlatego, że rządzący Polską sami tego chcieli. Tak skutecznie wmówili sobie absurdy na temat rzekomej walki Kościoła o wolność Polski i jego „dziejowej roli”, że niemalże bez żadnych kościelnych nacisków z największą gorliwością zaczęli uprawiać odrażający kult jednostki, który można porównać tylko z kultem Stalina w latach 1949-53, bo na pewno przewyższający te wszystkie szaleństwa chwalby i ekscesy błazenady, które składały się niegdyś na publiczny kult Piłsudskiego.
Kto ma dziś mniej niż 40 lat, nie jest w stanie nawet wyobrazić sobie skali żenady i cringe’u, które w amoku uprawiali politycy, urzędnicy, dziennikarze… Powiedzieć, że telewizja publiczna początku lat 90. nadawała co godzinę wiadomości parafialne o kolejnych „poświęceniach” i „nawiedzeniach świątyń”, to jeszcze nic nie powiedzieć. To był poziom propagandowego zdziczenia i odmóżdżenia, przy którym propaganda z czasów stalinowskich jawi się jako popis szacunku dla ludzkiej inteligencji.
Oczywiście zidiociała, poniżająco infantylna i skrajnie reakcyjna propaganda katolicka uprawiana przez państwo i media publiczne była tylko objawem, a nie istotą dokonanej zdrady Polski i jej sponiewierania przez rządzącą nią „elitę Solidarności”. Tą istotą było zaś przestrzeganie zasady, aby Kościół nigdy nie musiał stawać w sytuacji, gdy czegokolwiek się domaga czy żąda, lecz by państwo na kolanach ofiarowywało mu dwakroć więcej, niż mógłby się spodziewać – i to na długo przedtem, zanim mógłby pomyśleć, aby tego zażądać. W zamian za to w swej wielkiej łaskawości Kościół mógł się powstrzymać od opluwania rządu, a nawet tego i owego bigota siedzącego na ministerialnym stołku poklepać po plecach, że choć może jako syn Kościoła nie dość dobrze się stara, to jest już przynajmniej na dobrej drodze.
Pycha i załganie książąt Kościoła obezwładniały, a jednocześnie imponowały politykom i ich rodzinom, zachwyconym, że ich synowie mogą służyć samym biskupom, a nawet, pośrednio, „ojcu świętemu”. Na to nakładała się bezmierna ignorancja. Prasa na całym świecie trąbiła o Watykanie, który pod rządami Wojtyły stał się gigantyczną pralnią mafijnej brudnej kasy, a opowieści księży pracujących w kurii rzymskiej o tym, jakie panuje tam bezprzykładne rozpasanie seksualne i zepsucie, umilały życie setek milionów czytelników na całym świecie. O Wojtyle i jego organizacji pisano właściwie wyłącznie źle. Trudno znaleźć postać i organizację mające równie złą prasę. Chyba tylko tyrani z Azji i Afryki mogli konkurować pod tym względem z Wojtyłą i jego państwem. Za to w wielkiej katolickiej bańce oszalały kult Wojtyły powoli wypierał kult katolickiego bóstwa. Zwłaszcza w Polsce. Nawet osoba niewierząca odczuwała tę deifikację papieża jako coś głęboko gorszącego i świętokradczego.
O tym, czym był i jest Kościół katolicki, Polacy w swej masie nie chcieli nic wiedzieć. Tym bardziej nic nie chciała o tym wiedzieć klasa polityczna, której wystarczył zwiędły listek figowy w postaci może stu księży wspierających część opozycji demokratycznej w PRL, by nie widzieć obfitych sromów może i dwóch tysięcy księży esbeków (na 10 proc. populacji księży liczbę donosicieli szacował ks. Isakowicz-Zalewski). Nawet gdy wiedzą powszechną stała się zapiekłość Wojtyły w demonstrowaniu przyjaźni i otaczaniu opieką biskupów kryjących pedofilów, a także zwykłych bandytów i zboczeńców, na czele z Marcialem Macielem Degolado, polska klasa polityczna udawała (i do dziś po części udaje), że nic nie wie, a Wojtyła to już z pewnością nic a nic nie wiedział („bo mu Dziwisz nie powiedział”).
Nawet ostatnio, gdy za sprawą filmu „Kler” wyszło na jaw – i to w sposób bezsporny, bo oparty na dokumentach – że jeszcze jako biskup Wojtyła wysłał pedofila na synekurę do Austrii, wciągając przy tym w występne krycie zboczeńca biskupa Wiednia, zdemoralizowane środowiska PiS urządziły w Sejmie histeryczną demonstrację swego kultu dla Wojtyły. Trudno nie łączyć tego agresywnego amoralizmu i pogardy dla ofiar pedofilii z wychowaniem, jakie odebrali. W takim kraju żyjemy i tacy ludzie dostają się do parlamentu.
Od początku wolnej (ale niewolnej od chciwości i rozpanoszenia biskupów) Polski symbolem zidiociałego serwilizmu, który o koniunkturalizmie i cynizmie nawet nie słyszał, bo tak był zapatrzony we własną bezmyślną zabobonność, była Matka Boska tkwiąca w klapie marynarki Lecha Wałęsy, co rusz rzucającego się całować pierścienie Karola Wojtyły i „ładującego akumulatory” jego protekcjonalnymi upomnieniami. Co za poniżenie dla narodu aspirującego do rangi poważnego i liczącego się na polu kultury, nauki i cywilizacji politycznej Europy! Co za odrażający infantylizm, przykrywający łajdactwo i zdradę! Co za beznadziejny brak zmysłu niepodległości w tym łaszeniu się do rąk i przyssywaniu się do czubków trzewików obcego władcy, który śmiał objąć swój tron z polskim paszportem w kieszeni!
Tron państwa będącego jeszcze niedawno marionetką Hitlera, władającego z jego poręki sąsiedzkim krajem, który na nas napadł, a po wojnie rozszalałego w jakimś zawziętym zapamiętaniu w ratowaniu każdego nazistowskiego zbrodniarza, którego jeszcze uratować się dało. Państwa, które zawsze stawało po stronie Niemiec przeciwko Polsce, a okupowanej przez nazistów naszej ojczyźnie napluło w twarz, mianując niemieckich biskupów w miejsce polskich. A działo się to, gdy Karol Wojtyła był już dorosłym człowiekiem i mógł się rozeznać w tym, że pośród pretendentów do piekła długi szereg papieży, biskupów i świętych zajmował miejsce wyjątkowo eksponowane.
Symbolem pospólnego oblezienia Solidarności przez klerykałów i bigotów działających na rzecz interesów Kościoła oraz komunistów i esbeków był Henryk Jankowski – prymitywny drapieżca seksualny i złodziej, który całą swą postacią, sposobem bycia i wypowiadania się potwierdzał i podkreślał swoją przynależność do marginesu społecznego. Ogłupiali polityczni nowicjusze nie chcieli widzieć ostentacyjnej mafijności tego typa spod ciemnej gwiazdy. Zapewne byli oszołomieni luksusem i ekscentryczną efebofilią, którymi epatował.
Czy mieli prawo nie domyślać się, że ten odrażający typ, który imponował im złotem i którego obrali sobie na „kapelana Solidarności”, jest przestępcą i esbekiem? Nie, nie mieli takiego prawa. Nazbyt było to jawne i grubymi nićmi szyte. Gdy esbecy wyposażyli niemal niepiśmiennego i słabo znającego język polski (był gdańskim Niemcem) w koślawo napisany „tekst kazania”, a następnie zawieźli pod stocznię, aby wygłosił owo „historyczne kazanie”, oczadziałym elitom Solidarności zabrakło odrobiny zdrowego rozsądku. Byle partacka robota esbeka wystarczała, bo sutanna odbierała „ludziom Solidarności” rozum.
W takich warunkach powszechnego zaczadzenia i zidiocenia zaczęła się historia wampirycznej eksploatacji naszej ojczyzny przez Kościół i Watykan, którymi rządził polski obywatel. Po kolei w korpusie prawa klerykalizm wygniwał przetoki, przez które wyciekały pieniądze, ziemia i budynku. Z całą premedytacją powołano łupieżczą „komisję majątkową”, która służyła do przykrycia bezprawnej, skrajnie uprzywilejowanej reprywatyzacji na rzecz Kościoła mechanizmem gwarantującym, że Kościół obłowi się nieporównanie bardziej, niż jedynie odzyskując to, co mu kiedyś odebrano (zresztą – o czym się nie mówi – dając w zamian ogromne majątki na ziemiach zachodnich). Mechanizm polegał na przekupywaniu przez złodziei w sutannach rzeczoznawców zaniżających wartość żądanych nieruchomości, które potem oddawano Kościołowi bez prawa odwołania się od tej decyzji do sądu.
Twórcy tej szalbierczej maszynki do okradania Polski przez Watykan (dobra kościelne są de facto eksterytorialne i podlegają jurysdykcji Rzymu) byli zwykłymi zdrajcami. Podobnie jak ci, którzy wprowadzili do ustaw samorządowych przepisy pozwalające oddawać Kościołowi ziemię i budynki z „bonifikatą” sięgającą 99,9 proc. wartości. To samo dotyczy złodziejskiego prawa parafii i diecezji na ziemiach zachodnich do posiadania odpowiednio 15 i 50 ha ziemi. Bezwstydny złodziejski proceder polegał nie tylko na przyjęciu tego zdradzieckiego prawa i jego wykonaniu, lecz na szaleńczej bezczelności kleru i jego świeckich sługusów, którzy brali udział w procederze wielokrotnego sprzedawania przez parafie przyznanych im działek i powtarzania żądań przyznania im kolejnych.
Szczytem łajdactwa i zdrady był jednakże tzw. konkordat. Nie dość, że sam ze swej natury konkordat jest traktatem haniebnym, wyrażającym wiernopoddańczy stosunek danego państwa do tzw. Stolicy Apostolskiej i służący przyznaniu mu ogromnych przywilejów, to w przypadku RP obowiązek złożenia tego hołdu wpisano do konstytucji, nie bacząc na idiotyczną sprzeczność, którą to powoduje. Sprzeczność ta, mimo całej swej żałosnej oczywistości, jest w Polsce tematem tabu.
Nic dziwnego. Jest strasznym wstydem dla państwa i ośmieszeniem konstytucji, która w jednym przepisie gwarantuje równe traktowania wyznań, a w drugim różnicuje sposób ich uregulowania pomiędzy Kościół, który ma mieć gwarancje konkordatowe, i całą resztę, która musi się zadowolić jedynie ustawą. Równe traktowanie logicznie wyklucza takie zróżnicowanie, a tym samym konkordat. Jednakże logika nie ma znaczenia, gdy rozum oszołomiony jest widokiem „nadludzkiej” postaci w białym stroju, przed którą same zginają się kolana.
Konkordat daje Polsce tylko jedną gwarancję, o której wiadomo było od początku, że nie będzie ignorowana przez Kościół, lecz szyderczo i ostentacyjnie przez niego poniewierana. Zasada wzajemnej autonomii zakazuje państwu polskiemu wtrącać się w prawo kanoniczne i sprawy zarządzania Kościołem przez papieży, a jednocześnie zakazuje Kościołowi wtrącać się w rządzenie Polską i stanowienie prawa w naszym kraju. Jak wiadomo, odnowiona przez solidarnościową władzę tzw. komisja wspólna rządu i episkopatu stała się forum, poprzez które Kościół przekazywał swoje żądania wobec rządów kolejnych państwa polskiego we wszelkich możliwych dziedzinach, jeśli ten nie zdążył sam się domyślić, czego mogliby sobie życzyć biskupi.
Ten ohydny dyktat obcego państwa, reprezentowanego przez ludzi otwarcie przysięgających lojalność ni mniej, ni więcej, lecz właśnie władcy obcego państwa, i to państwa, które zawsze było Polsce wrogiem i zawsze na Polsce pasożytowało, trwał do ostatnich lat. Co do samego zaś konkordatu, to poza tym, że sprowadza Polskę do roli watykańskiego wasala i w sposób jawny (przeczytajcie preambułę!) stanowi wiernopoddańczy hołd Wojtyle, to jego podpisanie przez Polskę tym bardziej hańbi nas i poniża, że poprzedni konkordat, z 1925 r., podpisany w czasach, gdy jeszcze biskupi byli łaskawi przysięgać lojalność Rzeczypospolitej, został w brutalny i zdradziecki sposób złamany wraz z okupacją niemiecką. Polscy biskupi zostali zastąpieni niemieckimi, którzy w wielu przypadkach brali udział w mordowaniu polskich księży. Jak można po czymś takim w ogóle rozważać powtórne podpisanie konkordatu z Watykanem? To jakaś perwersja, a wielu szatanów było tu czynnych.
Rząd Mazowieckiego zapoczątkował te wszystkie łajdactwa, a kolejne tylko je kontynuowały. Zadziwiająca jedność ponad podziałami! Mazowiecki z Samsonowiczem wprowadzili religię do szkół, gdzie do dziś uczy się dzieci amoralnych treści, jawnie sprzecznych z duchem konstytucji i ludzką przyzwoitością. Nadal płaci za to państwo, nie mając przy tym żadnej kontroli nad tym, komu i za co płaci. Że jest to bezprawie, to rzecz oczywista. Ale jakież to poniżenie dla państwa polskiego!
Długo by jeszcze można opowiadać o przywilejach i łajdactwach organizacji, która uzurpuje sobie prawo do moralizowania i pouczania całych narodów. Ale szkoda gadać. Wylano już zresztą morze atramentu, opisując dawne i współczesne zbrodnie Kościoła, przy których jego dobre uczynki wyglądają jak dziecięca zabawka w kałuży krwi. Nikt nie zliczył i nie zliczy już trucheł ofiar „ewangelizacji” toczącej się krwawym śladem przez stulecia i kontynenty. Nie istnieje na świecie żadna organizacja ani państwo, które przetrwało stulecia z podobnym bagażem popełnionych potworności. Wszystkie poza Kościołem katolickim już szczęśliwie zakończyły żywot. Kiedy i on podzieli los dawnych satrapii i współczesnych tyranii, obiecujących raj na ziemi? Nie wiem, ale każdy kraj i każde społeczeństwo powinno uczynić przynajmniej to jedno, aby w odniesieniu do nietykalnych wciąż biskupów nareszcie zastosować prawo karne. Choćby dla przykładu – w kilku wybranych, najbardziej oburzających sprawach.
Mam nadzieję, że w Polsce znajdą się wreszcie politycy, prokuratorzy i sędziowie, którzy odważą się jeśli nie przywrócić sprawiedliwość (bo na to już jest na ogół za późno), to odzyskać dla Polski jej utraconą godność. Konkordat musi zostać usunięty z konstytucji oraz wypowiedziany jednostronnie i natychmiast po uwolnieniu konstytucji z jej klerykalnego piętna. Ukradzione majątki muszą zostać podliczone, podobnie jak legalne, acz niemoralne transfery środków publicznych na rzecz Kościoła, porównywalne, wedle szacunków, z budżetem MON liczonym od 1989 r. Liczba ofiar księży pedofilów musi zostać oszacowana (z marginesem „w dół”, jak wszędzie, gdzie poczyniono – często z udziałem Kościoła – takie szacunki). Musimy wiedzieć, czy polski kler przeżarty jest pedofilią w takim samym stopniu jak w innych krajach (tj. w ok. 5 proc. – z owym bezpiecznym marginesem oszacowania), czy może w większym.
Istniejąca już lista biskupów kryjących pedofilów musi zostać ujawniona i ogłoszona przez państwo, aby mogła nabrać autorytatywnego charakteru. Wyłudzone majątki, jeśli to tylko jeszcze możliwe, muszą zostać odebrane i zwrócone Polsce. Religia musi zostać jak najszybciej i całkowicie usunięta ze szkół, które też trzeba otoczyć „kordonem sanitarnym” w postaci odpowiednich przepisów, aby nigdy już żadna religia nie wdarła się tam, obrażając konstytucję i ośmieszając państwo. Krzyże w urzędach i szkołach, kpiące z konstytucji zakazującej uprzywilejowywania któregokolwiek z wyznań, powinny zostać usunięte.
Nie wiem, czy ktoś to zauważy (pewnie nie), ale mam bardzo konkretną propozycję na początek. Niechaj nowy rząd, po uwolnieniu urzędu prezydenta przez pana Dudę, przeprowadzi ustawę o obowiązkach państwa i samorządu wynikających z art. 25 konstytucji. To naprawdę może być krok milowy w stronę pełnej niepodległości oraz zaprowadzenia w Polsce rządów prawa.
Wszystko to dziś wydaje się mało prawdopodobne, ale kto jeszcze 15 lat temu myślał, że Kościół znajdzie się za niedługi czas w takim beznadziejnym upadku, w jakim jest dzisiaj? Kto miał tyle wyobraźni? A więc może jednak?
Nie byłoby jednakże takiej potrzeby, gdyby tacy ludzie ja Wałęsa, Mazowiecki, Skubiszewski czy Hanna Suchocka u zarania polskiej niepodległości nie złożyli jej u stóp tego, który na studia z psychologii dziecięcej słał do Austrii podwładnego sobie pedofila. Nie można odmówić klerykalnym politykom obozu Solidarności wielkich zasług. A jednak zhańbili się zdradzieckim oddaniem Polski na pastwę Kościoła i jego ideologii. Trudno policzyć dziś moralne, polityczne i materialne straty, jakie ponieśliśmy z tego powodu. Ale czas leczy rany i przywraca sprawiedliwość. Zawsze jednak z małą pomocą odważnych i szlachetnych ludzi.