Galerie Krokodyli – dumka Schulzowska

Dedykuję dzisiejszy swój felieton wszystkim pracownikom i klientom galerii handlowych, zwłaszcza tych przydworcowych. W największych miastach można od dziś załatwić wszystko, nie oddalając się od kolei. Przechodniość i szmerliwa zgiełkliwość dworca gładko przedłuża się w zgiełkliwą szmerliwość handlowych pasaży. Taki świat odmalował już na kartach „Sklepów cynamonowych” wielki Schulz, w opowiadaniu „Ulica Krokodyli”, śniącym o zaczarowanej, irrealnej ulicy handlowej prowadzącej do miasteczkowego dworca.

Ta dziwnie nazwana literacka ulica jest złożoną alegorią nowoczesnego świata, który wrzynając się tu i ówdzie w polsko-żydowską prowincję, w latach 30. wydawał się nowotworem, zagrażającym i tak już blaknącej realności tradycyjnego życia. Jego schyłkową eteryczność i magię przeciwstawił Bruno Schulz iluzoryczności, omalże fantomalności, przenikającej na wskroś przestrzeń handlu – pustą, przewianą nicością. „Ta rzeczywistość jest cienka jak papier i wszystkim szparami zdradza swą imitatywność.” Nieprawdziwi ludzie, z nieprawdziwymi uczuciami, przeganiani himerycznymi impulsami, w roztargnieniu oddają się pozornemu zepsuciu, pozornie folgując swym iluzorycznym żądzom. „Nad całą dzielnicą unosi się leniwy i rozwiązły fluid grzechu i domy, i sklepy, ludzie wydają się niekiedy dreszczem na jej gorączkującym ciele, gęsią skórką na jej febrycznych marzeniach. Nigdzie jak tu nie czujemy się tak zagrożeni możliwościami, wstrząśnięci bliskością spełnienia, pobladli i bezwładni rozkosznym struchleniem ziszczenia. Lecz na tym się też kończy”.

Ale jest i druga warstwa tej alegorii. Ulica Krokodyli jest wyobcowanym obszarem świata żydowskiego, przestrzenią jego deformacji i umierania: pełną zbyt śniadych i zbyt trywialnych dziewcząt, „subiektek”, być może niezdolnych już zapewnić ciągłości ludowi Izraela. „W spalonych rumieńcach, w pikantnych stygmatach pieprzyków, we wstydliwych znamionach ciemnego puszku zdradzała się rasa zapiekłej, czarnej krwi”. Od tej prozy wieje Nietzscheańską grozą, choć zrazu dyskurs Schulza uspokaja nas tylko, byśmy nie demonizowali konsumpcji (a wraz z nią całej nowoczesności), jako że nie jest zepsuciem prawdziwym, lecz malowanym, tandetnym, jak towary masowej produkcji. W istocie mówi on o śmierci i ucieczce przed nią w nieustającą prowizoryczność. Rozpusta handlu jest formą roztargnienia, pozwalającą zapomnieć o nieuchronnym końcu, a może i doświadczać nadziei szczęścia jako wiecznej beztroski.

Ulica Krokodyli jest żerowiskiem szatana, ze wszystkimi jego dystynkcjami, łącznie z tym, że szatan nie istnieje naprawdę i nic złego nam nie zrobi. „Najlepsi nie byli czasem wolni od pokusy dobrowolnej degradacji, zniwelowania granic i hierarchii, pławienia się w tym płytkim błocie wspólnoty, łatwej intymności, brudnego zmieszania. Dzielnica ta była eldoradem takich dezerterów moralnych, takich zbiegów spod sztandaru godności własnej”. Całe szczęście, że daleko zbiec się nie da – w najgorszym wypadku można coś kupić.

Beztroska i infantylność to często podnoszone atrybuty merkantylnej nowoczesności. Wydelikacenie i brak zdolności ponoszenia autentycznych trudów życia mają przywieść do zguby naszą cywilizację. Oto na każdą bolączkę jest już nie tylko lekarstwo, ale również środek zapobiegawczy. W dodatku przyjemny w stosowaniu. Nawet umierać przychodzi nam w komforcie i w dobrym nastroju. Odpowiednia mieszanina chemii i miłości uszczelni nasz los pakułami sensu tak dokładnie, że żaden mroźny powiew nicości nie zakłóci nam błogiego, pełnego radości i (głębokich) wzruszeń życia ani jeszcze bardziej błogiej wieczności.

Tak to sarkamy wzgardliwie na nasz własny świat. Prawda to czy nie, w każdym razie mit o naszej słabości w centrum swej symboliki umieszcza rynek. To on nas usypia, rozleniwia, rozdziecinnia i psuje. To przez kupowanie i używanie towarów stajemy się (w myśl tego mitu) egoistycznymi i pozornie zadowolonymi z siebie pożeraczami, wszystkie wymiary życia, w tym pracę oraz rodzinę, podporządkowującymi celom konsumpcyjnym. Stajemy się niewolnikami własnej chciwości. Rynek jest tu areną diabelskich pokus, targowiskiem próżności, miejscem korupcji człowieczeństwa. Myliłby się, kto by sądził, że moralna krytyka rynku jest świeżej daty, bo związana z socjalizmem. Nie, jest cudownie starożytna i zawiera liczne wątki archaiczne.

Nawet ktoś, kto bardzo praktycznie zajmuje się rynkiem, powinien dobrze rozumieć, w jaki sposób społeczna wyobraźnia, utrwalana przez popularne przekazy kultury, zapełnia rynek symboliką zła i winy, w jaki sposób posługuje się ideą Targowiska Próżności z jego pandemonium Tandety, Kłamliwej Reklamy, Używania, Niezdrowej Żywności, Otyłości itd., by zachować ulatniające się z pamięci pokoleń wielkie strachy. Bruno Schulz, syn kupiecki, nie był z pewnością uprzedzony do handlu. Odwoływał się wszelako do wyobraźni współczesnego człowieka, rozdartego między obawą utraty wartości starego, tradycyjnego porządku a fascynacją efektywnością i bogactwem form nowoczesnych, z nowoczesnym rynkiem na czele. Jest to wyobraźnia skołatana wewnętrznymi konfliktami, sterroryzowana uprzedzeniami i wyrzutami sumienia. Któż chciałby okazać się materialistą, hedonistą, egoistą, niewolnikiem niskich pokus, igraszką w rękach specjalistów od reklamy itd.?

Oczywiście nikt. I dlatego właśnie musimy sobie wybrać. Albo będziemy udawać, że to nie o nas mowa, bo akurat my kupujemy tylko niezbędne rzeczy. Albo będziemy się naszych win wstydzić i poddawać stosownej pokucie, w rodzaju „dnia bez zakupów”. Albo uznamy się za ofiary rynku i wydamy mu wojnę na słowa, kupując i klnąc na zmianę. Albo wreszcie zrobimy pewien wysiłek, aby odczarować rynek, wygnać z naszych głów te demony, które przedstawiamy sobie w scenerii rynku.

I właśnie to ostatnie jest jedyną wspólną strategią marketingu, jaką podjąć mogą w zgodnej współpracy wszystkie firmy. O ile sensem każdej akcji marketingowej jest zdobycie i utrzymanie jakiegoś fragmentu rynku kosztem konkurentów, o tyle w tym jednym wymiarze wszyscy mogą i powinni współpracować solidarnie. Jest bowiem w interesie wszystkich konkurujących na co dzień działów marketingu, by obronić to, co wspólne – rynek jako całość.

Musimy pokazać, że na Ulicy Krokodyli uczciwi kupcy sprzedają prawdziwy towar porządnym ludziom. Godność rynku da się jednakże obronić tylko wtedy, gdy w tej jednej sprawie większość konkurujących ze sobą na co dzień sił okaże sobie lojalność i solidarność. Tą ideą złączeni być muszą wszyscy, a więc nie tylko kupcy pomiędzy sobą, ale również producenci i klienci. Rynek pozostanie diaboliczny i będzie opluskwiany dopóty, dopóki sprzedający i kupujący będą stali po dwóch stronach szyby, którą instaluje między nimi imaginacja wiecznego konfliktu interesów.

Egzorcyzmy nie pomogą, jeśli będziemy podzieleni. Diabeł jest bowiem w nas wszystkich; więcej: to my sami jesteśmy diabelscy, póki się dzielimy na wrogie obozy „geszefciarzy” i „frajerów”. Sklepy na Ulicy Krokodyli miały „wadliwe, mętne i brudne szyby”. Tłuczmy te szyby, by razem zbudować na nowo markę wszystkich marek, której na imię Rynek.