„Prawdziwy ból”, nieprawdziwy film
Jesse Eisenberg to amerykański Żyd z polskimi korzeniami. Jego przodkowie pochodzą z Lubelszczyzny. Deklaruje, że bardzo zależy mu na poprawie stosunków polsko-żydowskich oraz zmianie negatywnych stereotypów na temat Polski pośród amerykańskich Żydów. Co więcej, wystąpił o polskie obywatelstwo, które spodziewa się otrzymać już bardzo niedługo.
Wszystko to brzmi ekscytująco, choć trochę dziwnie, bo właściwie po co znanemu amerykańskiemu aktorowi to obywatelstwo? Czy nie ma w tym jakiejś egzaltacji? Cóż, może ma swoje powody, których nie znamy. Ostatecznie to jego prywatna sprawa. Jeśli w ogóle o tym wspominam, to z powodu na wpół autobiograficznego filmu „Prawdziwy ból”, który nakręcił we współpracy z Polakami i który obecnie można oglądać w polskich kinach. Więc i ja go obejrzałem. Z bardzo mieszanymi uczuciami.
Film jest dziwny i trudny w odbiorze. Rzec można, insajderski. Trzeba znać żydowskie tożsamościowe „rozkminy”, żeby zrozumieć, o co w tej niby-satyrze chodzi. A chodzi o to, że zeświecczeni amerykańscy Żydzi mają kłopot ze swoim żydostwem i nieudolnie próbują zbudować w sobie poczucie żydowskiej tożsamości poprzez emocjonalną więź z przodkami, którzy zginęli w Zagładzie bądź zdołali przed nią uciec. Gdy jednak celem podbudowania swoich sentymentów udają się w podróż do „miejsc holokaustowych”, to okazuje się, że nie są w stanie poczuć niczego specjalnego, czego nie czuliby inni turyści. Ich łzy nie czynią ich bardziej Żydami niż byli wcześniej, a „prawdziwi Żydzi” w czarnych chałatach są im tak samo obcy i tak samo są dla nich niedostrzegalni jak wprzódy. Właśnie widok chasydów na drugim planie jest klamrą kompozycyjną obrazu Eisenberga.
I co do zasady to trzeba się zgodzić. Nieco egzaltowanym Żydom na ekskluzywnych wycieczkach „śladami obozów” warto wbić szpileczkę lub dwie. Autor filmu obchodzi się z nimi bardzo brutalnie, każąc im nawet (nierealistycznie) wygłupiać się na tle pomnika powstania warszawskiego. Jednak złośliwość Eisenberga posunęła się za daleko i, nie wiedzieć czemu, dotknęła również Polski i tego, co jest mu rzekomo drogie, czyli stosunków polsko-żydowskich.
Już na początku filmu oglądamy scenę, w której brytyjski pilot holokaustowej wycieczki ze swoją grupką oglądają pomnik bohaterów getta na warszawskim Muranowie. Z kontekstu wynika, że są tutaj, lecz nie byli i nie będą w Muzeum Historii Żydów Polskich Polin, które widzimy w tle kadru. Co to właściwie miało znaczyć? Polin nie zapłaciło, więc nie będzie się o nim wspominać w filmie? To jakiś absurd. Jeśli ten film miałby być w jakimkolwiek stopniu wiarygodny, to taka scena aspiracje te niweczy. Każda bowiem wycieczka żydowska wchodzi do muzeum, a nie poprzestaje na oglądaniu pomnika. Amerykańscy Żydzi oglądający film Eisenberga mają prawo sądzić, że będą mogli z grubsza zorientować się, co ich czeka, gdy wybiorą się na wycieczkę do Polski. A tu reżyser wprowadzi ich w błąd. Tak po prostu.
Po prostu i złośliwie. Przez minutę pokazuje się Warszawę. Jakieś bloki, trawniki, ale już nie plac Zamkowy ani rynek. Ot, takie sobie, brzydkie miasto. Podobnie jest z Lublinem. Grupa zwiedza sobie starówkę, a przewodnik coś tam opowiada, wspominając przy tym, że Lublin nazywany bywał żydowskim Oxfordem. Ale ani przez sekundę nie pokazano przepięknie odrestaurowanej lubelskiej jesziwy, z powodu której tak o Lublinie przed wojną się mówiło i która jest bezsprzecznie najważniejszym żydowskim miejscem w mieście, przez cały rok pełnym Żydów z całego świata. Po co to złośliwe zatajenie? Ja rozumiem, że to nie jest film krajoznawczy, ale skoro jego fragmenty mają taki właśnie sens i cel, to dlaczego zakłamywać rzeczywistość?
W całym filmie ani razu nie pada nazwa Auschwitz, a wycieczka bodajże w ogóle się tam nie wybiera. Zwiedza za to lubelski Majdanek, ale jakoś dziwnie, bo nie ma tam żywego ducha. Ja rozumiem oszczędność, niski budżet, ale tak nie można. Zresztą aż prosiło się, aby skonfrontować naszych poczciwych bohaterów z jakimiś bardziej wyrobionymi żydowsko typami – np. grupą uczniów z Izraela albo bardziej świadomych i zaangażowanych Żydów z Zachodu, a choćby i z Ameryki. Sceneria Majdanka bardzo by się do tego nadawała.
Eisenberg nie podał też ręki Polakom, których ten film może zainteresować. Nie ma żadnej sceny, w której wyjaśniałoby się, że Żydzi tak mają, że ciągle mierzą się ze sprawami tożsamościowymi i że to jest ich niemalże „etniczny koloryt”. A można było np. pokazać jakąś interakcję z polskimi Żydami – ot, dla wyjaśnienia, że u nas jest całkiem podobnie i większość polskich Żydów jest nimi na pół albo i ćwierć gwizdka.
Szkoda, bo pomysł na film dobry i wiele scen naprawdę udanych. Zwłaszcza dialog z Polakiem, który każe zabrać pretensjonalno-sentymentalne kamienie położone przez głównych bohaterów na progu niegdysiejszego domu ich babki. Miło, że polscy aktorzy, Marek Kasprzyk i Jakub Pruski, mieli okazję zagrać w tej udanej scenie z gwiazdami Hollywood. Wyszło im znakomicie.
Tytuł „Prawdziwy ból” obiecuje, że będzie mowa o autentyczności i jej braku. I tak też jest. To ważne, aby powiedzieć wreszcie, że Zagłada była dawno i emocjonalne odniesienie do niej po ośmiu dekadach staje się już prawie niemożliwe. Po co jednakże mieszać nieautentyczność i małostkowość do dzieła, które specjalnie koncentruje się na problemie prawdy i autentyczności w poszukiwaniach tożsamościowych?
I jeszcze jedno. Scenariusz filmu koncentruje się na dziwnej, na wpół homoseksualnej relacji dwóch kuzynów, z których jeden jest dość poważnie zaburzony. Jak rozumiem, ma to być jakaś metafora stosunku typu „hate love” łączącego Żydów świeckich z religijnymi oraz (być może) Polaków z Żydami. Jeśli to drugie, to trochę bez sensu, ale tak czy inaczej, oglądanie nierealistycznie sfilmowanych wyskoków jakiegoś świra nie pomaga w odbiorze filmu. Dobrze, że chociaż gra dobry aktor (Kieran Culkin), bo trudno byłoby to wytrzymać. Zresztą tak to już na ogół jest, że amerykańskie filmy nawet jak się nie za bardzo udają, to bronią się grą aktorów. I tego możemy amerykańskiemu kinu pozazdrościć.