A czemu by nie wygrać w pierwszej turze?
Prezydent republiki to nieco teatralne stanowisko. Stojący za nim pomysł to pogodzenie konserwatystów, marzących o utrzymaniu piękna dawnej monarchii, z liberałami, pragnącymi nowoczesnego i w pełni demokratycznego państwa. W rezultacie prezydent to swego rodzaju „postkról”, demokratyczny wariant władzy monarszej. Są kraje, w których mimo wszystko w tej roli pozostawiono faktycznych królów, po prostu odbierając im wszelkie kompetencje z wyjątkiem ceremonialnych. Zdarza się, że król nadal ma coś do powiedzenia, ale to rzadki przypadek. Tak jest w Hiszpanii, przy czym więcej w tym autorytetu niż władzy. Jednakże najczęściej w demokracjach wygrywał szczery republikanizm, a likwidacja monarchii wytwarzała próżnię symboliczną i polityczną, którą konstytucje zapełniały hybrydowym tworem quasi-monarchicznym, zwanym prezydentem republiki. Tak jest i u nas.
Tworząc urząd prezydenta, generalnie służący reprezentacji, w każdym kraju trzeba było wymyślić dla niego jakąś realną kompetencję polityczną, dzięki której prezydent mógłby być postacią liczącą się i poważną. W Polsce wymyślono to nie najlepiej. Prezydent ma jedną istotną kompetencję, jaką jest wetowanie ustaw. Ponadto prawo stworzyło dla niego wiele możliwości uprawiania bezprawnego, lecz jednocześnie całkowicie bezkarnego kunktatorstwa, polegającego na niepodpisywaniu dokumentów, które podpisać powinien, takich jak nominacje sędziowskie czy profesorskie. Z bezkarności w uprawnianiu obstrukcji i kunktatorstwa szeroko korzysta, jak wiemy, Andrzej Duda, generalnie degradując i obrzydzając społeczeństwu urząd prezydencki.
Niezależnie od tego, kto jest prezydentem, królewskie skojarzenia oraz całe związane z tym urzędem teatrum, blichtr i splendor sprawiają, że przez znaczną część społeczeństwa będzie podziwiany i wielbiony. Jest bowiem w ludziach silna potrzeba admirowania i adorowania władzy. Czują się dzięki uczestnictwu w społecznym rytuale chwały ważniejsi i lepsi. Dlatego też każdy prezydent będzie miał poparcie i wielbicieli – nawet ten najbardziej żałosny i niekompetentny. A tym samym każdy, nawet beznadziejny, ma poważne szanse na reelekcję.
Po dwóch kadencjach wybory są bardziej realne. Jako że prezydent Polski wybierany jest w wyborach powszechnych, największe szanse na zwycięstwo i zdobycie pałacu ma ktoś, kto podoba się masom. I tu jest kłopot, bo demokracja rzadko sprzyja najlepszym. Wiadomo: z punktu widzenia racji stanu i dobra kraju najodpowiedniejszą osobą na stanowisko prezydenta jest osoba dobra i szlachetna, wykształcona i posiadająca światowe obycie, a w tym odpowiednie maniery oraz znajomość języków. Bardzo pożądane byłoby również doświadczenie polityczne i dyplomatyczne oraz znaczący dorobek życiowy i zawodowy.
Czy ogół, w polityce preferujący osoby z kategorii „swój chłop” niż „elegancka pani”, może w ogóle wybrać kogoś kompetentnego? Czasami się to zdarza (vide Czechy), ale rzadko. Jeśli osoba mająca rzeczywiste kompetencje ma wyjątkowo słabych rywali w kampanii, a jednocześnie naprawdę potrafi być miła i przystępna, to korzystne dla narodu obsadzenie urzędu prezydenta jest całkiem prawdopodobne. Oczywiście pod warunkiem, że kandydat ma zaplecze polityczne i pieniądze na kampanię.
Dziś u nas takim kandydatem jest Rafał Trzaskowski. Jest on niejako „skazany” na wynik powyżej 30 proc. w pierwszej turze (wynika to z sumowania elektoratów popierających go partii), a w drugiej na wynik powyżej 40 proc. Niestety jego kontrkandydat, niebezpieczny radykał i populista bez widocznych oznak jakiejkolwiek „światowości”, ma dziś zbliżone szanse. Również on może być pewien co najmniej 30 proc. w pierwszej turze i co najmniej 40 proc. w drugiej. Wszystko ostatecznie rozstrzygnie się pod koniec maja, w dwa tygodnie między dwiema turami. Najpewniej z pojedynku tego zwycięsko wyjdzie Rafał Trzaskowski, ale pewności nie ma. Być może PiS odpali na tydzień przed głosowaniem jakąś brudną bombę w postaci dętej afery i pomówienia, demobilizując wyborców Trzaskowskiego i odbierając mu kilka procent? Świnię podłożyć można w jeden dzień, a jej unieszkodliwienie wymaga czasu. PiS nie ma moralnych skrupułów i żadne wybory z udziałem tej partii nie są fair. A tym samym nie da się przewidzieć ich wyniku. W gnieździe węży nie sposób spać spokojnie.
Ale przecież można zminimalizować ryzyko katastrofy, jaką byłby wybór Karola Nawrockiego na urząd prezydenta RP. Wystarczy powściągnąć niemądre i naiwne odruchy narcyzmu polityków, którzy chcieliby się trochę „polansować” i zamiast przeszkadzać w kampanii Trzaskowskiego, po prostu go poprzeć. Wtedy zapewne wygrałby w pierwszej turze i niebezpieczna druga tura nie byłaby potrzebna. Czy miłość własna Szymona Hołowni, Adriana Zandberga i lewicy jest warta takiego ryzyka?
Gdybyż jeszcze udział mniejszych partii w tych wyborach dawał im jakieś korzyści! Ale nie daje. Obowiązujący w polskiej polityce dogmat, że partia, która nie wstawia swojego kandydata w wyborach prezydenckich, popełnia samobójstwo, jest już nieaktualny. Pamięć społeczna bardzo się skróciła i nikt nie będzie za trzy lata, w czasie wyborów parlamentarnych, pamiętał, kogo wystawiła albo nie wystawiła lewica. 5 albo 6 proc. dla Agnieszki Dziemianowicz-Bąk albo Magdaleny Biejat jest psu na budę i nikt tego nawet nie zauważy. Polityk może się wzmocnić, gdy ma wynik dwucyfrowy, a partia, gdy w wyborach prezydenckich uzyskuje więcej niż w poprzedzających je wyborach parlamentarnych. W przypadku lewicy nie ma na to szans. Więc po co? Czy nie lepiej szlachetnie zrezygnować i rzucić swoje siły do kampanii Rafała Trzaskowskiego?
Ten sam apel skierowałbym do Szymona Hołowni. Skoro w 2020 r. uzyskał ponad 13 proc., to co mu da 8 albo nawet 11? Bo przecież swoich 13 proc. nie jest już w stanie odzyskać. Partii i tak już nie skonsoliduje, bo w końcu te struktury się nawet porządnie nie ukonstytuowały, świadome, że Polska 2050 to zabawa w obsługiwanie Szymona, a nie żadna prawdziwa działalność partyjna. Hołownia jest solistą, który zrobił gigantyczną karierę. Pomógł mu w tym Donald Tusk i PO. Czy teraz nie mógłby się odwdzięczyć, oddając od razu swoje poparcie Trzaskowskiemu?
Gdyby Hołownia i lewica ustąpili pola Trzaskowskiemu już teraz, a nie dopiero po pierwszej turze wyborów, to drugiej tury by nie było. Donald Tusk próbował to kolegom i koleżankom wytłumaczyć, ale mu się to nie udało. Wciąż jest czas na namawianie, a dla tych, którzy zadecydują, jest jeszcze trochę czasu, aby poszli po rozum do głowy. A wszystko zależy od ledwie dwóch osób! Władku Czarzasty, Szymonie Hołownio, zrezygnujcie z tej jałowej wyborczej mitręgi, która nic Wam nie da i która zatrze się w pamięci społecznej w ciągu kwartału niczym zgrany „trend” z TikToka! Jeśli odpuścicie sobie – tak, tak, dla Polski! – to Rafał Trzaskowski wygra w pierwszej turze i będzie miał silniejszy mandat. No i zawsze będziecie mogli iść do „dużego pałacu” „po swoje”. Nie warto?