Świat akademicki toczy rak
W czasach PRL zdarzało się, że partyjni dygnitarze otrzymywali lewe magisteria, a nawet doktoraty. Był o tym nawet dowcip: Towarzyszu Rektorze, przypomnijcie mi z łaski swojej, na którym to ja jestem roku?
Żarcik, może nawet nie tak odległy od rzeczywistości, pokazuje, jak niewinne to były czasy – przynajmniej pod względem stosunków akademickich. Afera w skali i rodzaju Collegium Humanum byłaby w tamtych czasach nie do pomyślenia. Za to dziś rozpasanie i bezczelność przestępców i ich klientów nie mają granic. Na oczach bezczynnych prokuratorów kwitnie ordynarny proceder pisania prac magisterskich i doktorskich na zamówienie, a nawet sprzedaż „dyplomów kolekcjonerskich”. I żeby było śmieszniej, prezydent Wrocławia nadzoruje wywóz nieczystości z Tychów na podstawie lewego dyplomu MBA.
Wszystko zaczęło się zmieniać na gorsze wraz z nastaniem anarchicznej wolności lat 90. i powstaniem kilkuset uczelni niepublicznych (komercyjnych), kiedy to okazało się, że można zarabiać na analfabetyzmie i moralnym wyjałowieniu postkomunistycznego społeczeństwa. Masowe studia – z nielicznymi wyjątkami – stały się fikcją, polegającą na połączeniu absurdalnie niskich wymagań z absolutną akceptacją plagiatów.
Ogromna większość prac zaliczeniowych, magisteriów czy licencjatów zawierała plagiaty, a od kiedy rozwinął się internet, prace te stały się wyklejankami z anonimowych materiałów pozyskanych z sieci. Ostatnio nałożyły się na to nowe technologie – translatory i modele językowe AI. Pisemne prace „awansowe” w zasadzie straciły już wszelki sens, a rzetelni i uczciwi studenci stali się niemal nieodróżnialni od pozostałych.
„Pozostałych”, bo patologia w sferze dydaktyki akademickiej i nauki nie polega tylko na tym, że pewne osoby naruszają prawa autorskie, oszukują, wyłudzają stopnie akademickie, fałszują dane, zlecają innym napisanie pracy czy artykułu, podczas gdy inni są krystalicznie uczciwi, lecz na tym, że te skrajne zachowania wyrastają z zatrutej gleby powszechnych złych obyczajów. Miliony Polaków legitymują się dyplomami wyższych uczelni zdobytymi z mniejszym czy większym udziałem grzechów i grzeszków. Tolerujemy zepsucie, bo większość z nas ma coś na sumieniu w swojej historii edukacji.
W tych warunkach całe środowisko akademickie (nie tylko w Polsce!) zawarło umowę społeczną, w myśl której za zasłoną hipokryzji i frazesów tolerowane są złe praktyki i obyczaje. Szkoły niepubliczne i masowa edukacja pseudowyższa w ogóle nie mogłyby funkcjonować, gdyby nie zmowa milczenia wokół plagiatów. Nie byłoby zaś tego absolutnie masowego plagiatowania, gdyby prokuratorzy traktowali plagiaty (przynajmniej na poziomie od magisterium wzwyż) tak, jak na to zasługują – to znaczy jako połączenie oszustwa, poświadczenia nieprawdy w dokumentach oraz kradzieży własności intelektualnej. Tymczasem państwo nie przejawiało żadnego zainteresowania patologią akademicką. A skoro można było uprawiać pseudoedukacyjną fikcję na potęgę, a zepsuciu do jakiegoś stopnia ulegali niemal wszyscy studenci i pracownicy, to nic dziwnego, że mamy dziś stan klęski moralnej.
Instytucje kierujące polską nauką są przerażone skalą patologii związanych z odpłatnym publikowaniem bezwartościowych artykułów przez specjalnie tworzone w tym celu czasopisma – praktykę doskonale znaną w czasach poprzedzających system punktowy i ewaluację jednostek naukowych, lecz dzisiaj umiędzynarodowioną i sprofesjonalizowaną. Na to nakłada się coraz powszechniejsze i coraz bezczelniejsze funkcjonowanie firm piszących artykuły naukowe na zamówienie. W naukach medycznych w Polsce aż jedna czwarta artykułów polega na oszustwie!
To prawdziwy horror. Zgroza, która ogarnia uczciwych ludzi ze środowisk akademickich, jest jednak bezsilna. Czeka nas właśnie ewaluacja jednostek naukowych za ostatnie cztery lata. Jest już za późno, aby zmienić jej zasady. I nic już nie poradzimy na to, że znowu nieuczciwość przyniesie korzyść tysiącom ludzi i dziesiątkom uczelni. Bo żeby zerwać z pozorami sprawiedliwości, jakie stwarza system finansowania nauki oparty na punktach za publikacje, trzeba czasu, odwagi, ale i czegoś jeszcze, a mianowicie sanacji moralnej.
I nie chodzi o to, że trzeba ludzi zdyscyplinować i nastraszyć, aby odechciało im się oszukiwać. Zawsze znajdą się odważni i cwani, którym kary niestraszne. Zmiana musi oznaczać powrót do kultury akademickiej, a więc pokonanie jej plebeizacji.
Plebejskość akademii wynika nie tylko z umasowienia edukacji wyższej, ale również z profesjonalizacji nauki. Nauka stała się systemem metodologicznie zdefiniowanych rutyn, rzemiosłem, które można wykonywać z powodzeniem, pomimo braku głębszej kultury i wykształcenia. Wiedza jest dziś produkowana – i to nie święci te garnki lepią. Nieliczni prawdziwi uczeni bez trudu wypełniają normy i spełniają oczekiwania, więc czują się w tym systemie całkiem nieźle. Dla nich „wyrobienie punktów” nie jest problemem. Nie muszą się też specjalnie przejmować tym, że edukacja na poziomie magisterskim ma charakter popularyzatorski lub czysto zawodowy. Mają bowiem do czynienia z elitą adeptów nauki. Robią swoje, zostawiając uniwersytet w rękach technokratów i biurokratów, którzy myślą (bo muszą) głównie o pieniądzach.
Piszemy o tym, co ważne i ciekawe
Kuchenna rewolucja Piesiewicza. Na lokal poszło 1,5 mln zł z „olimpijskich” pieniędzy
Prawie 1,5 mln zł wydano w Polskim Komitecie Olimpijskim na restaurację zarządzaną przez wewnętrzną spółkę. Prezes Radosław Piesiewicz dokooptował do niej swoją dobrą znajomą.
To paradoks, że w czasach, w których nauka kwitnie i rozwija się, jak nigdy dotąd, wyższe uczelnie są tak udręczone psychicznie i moralnie. Uciekaliśmy od tego, skupiając się przez lata na budowaniu nowych gmachów i kampusów. Jednakże przeprowadzka ze starych kamienic do szklano-aluminiowych budynków na przedmieściu nie uleczyła nas i nie podniosła z upadku. Nosimy swoje grzechy, pozwalając innym grzeszyć. Siedzimy cicho, bo wyrabiamy za mało punktów, a za to niezadowolony student bez trudu może ściągnąć na nas kłopoty, obsmarowując nas w anonimowej ankiecie.
Tak dziś wygląda praca na uniwersytecie. Dziesiątki tysięcy wykładowców akademickich myśli tylko o tym, gdzie by można się doczepić do jakiejś publikacji i jak się jeszcze mają wyszczerzać do studentów, żeby ich nie zjechali w ankietach. Jako społeczność jesteśmy wyniszczeni i zmęczeni, zdemoralizowani i poniżeni. Nous sommes maledes! I na naszą chorobę nie pomoże już reforma listy czasopism punktowanych ani nawet reforma systemu ewaluacji. Potrzebujemy na nowo odkryć, czym jest wykształcenie, kultura, inteligencja, dobre wychowanie… Nie wiem tylko, czy nie jest już za późno.