Papież nieistotny, Kościół w odwrocie
Kończy się pontyfikat Franciszka. Światli katolicy wiązali z nim wielkie nadzieje, lecz zostały zawiedzione. „Papież biednych ludzi” poza kilkoma wyjątkami nie zdołał ukrócić rozpasania pośród biskupiej kasty, nie mówiąc już o wysprzątaniu stajni Augiasza, którą jest rzymska kuria. Miał być wielki audyt, wielka reforma finansów i zarządzania kurią, a wyszło jak zwykle. Franciszek był papieżem słabym, choć zapewne chęci miał szczere.
Swą graniczącą z cynizmem niemoc pokazał też Polakom – komentując film braci Sekielskich, pokazujący dowody na to, że już jako biskup krakowski Karol Wojtyła krył księży pedofilów. Wprawdzie Franciszek nie posunął się do tego, żeby bronić swego poprzednika w tej sprawie, lecz pozwolił sobie skomentować ją z rozbrajającą szczerością: „Cóż, w tamtych czasach tak się robiło”. No tak. Tak się robiło zawsze i jak długo tylko się dało w całym Kościele katolickim. I stało się jednym z powodów, dla których jest dziś cieniem samego siebie. A pontyfikat Franciszka będzie ostatnim śledzonym przez cały świat. Następne konklawe i poczynania nowego papieża będą interesować już tylko katolików. I to tych wytrwałych. A jest ich coraz mniej.
Franciszek kończy swój pontyfikat fatalnie. Będzie zapamiętany jako niezręczny polityk, niezdolny mówić „tak, tak – nie, nie”. Lawirując między Moskwą i Kijowem, pokazał typową dla Kościoła dwulicowość. Niby Kościół zawsze działał zgodnie z zasadą „Panu Bogu świeczkę, a diabłu ogarek” i nigdy nie pozwalał sobie, aby jakiekolwiek względy moralne przeważały nad jego interesem (wszak świętym i nadprzyrodzonym), ale co innego wiedzieć to, a co innego oglądać smętny spektakl, który tego po raz kolejny dowodzi.
Nie licząc kilku krajów afrykańskich, gdzie misje katolickie zapewniają Kościołowi dopływ wiernych, Kościół katolicki wszędzie przegrywa z innymi formacjami chrześcijańskimi i z laicką kulturą i obyczajem liberalnego świata. Dzieje się tak nie tylko dlatego, że wyszły na jaw niezliczone nadużycia seksualne i finansowe – i to w całym świecie. Na dobrą sprawę ludzie zawsze wiedzieli, że tak jest, a mimo to do kościoła chodzili i Kościół hojnie finansowali.
Prawdziwa przyczyna jest głębsza. Jest nią konkurencja. Konkurencja ze strony innych niż kapłańskie autorytetów, tłumaczących świat i propagujących wartości. Nauka robi swoje i swoje robią państwa demokratyczne – ich systemy edukacji, równościowe i wolnościowe konstytucje. Jednakże największą konkurencją są dla Kościoła inne religie, w tym przede wszystkim chrześcijańskie.
Słabość katolicyzmu w konfrontacji z Kościołami neoprotestanckimi polega na tym, że po Soborze Watykańskim Kościół wycofał się z otwartego mówienia tego, co mówił zawsze, a mianowicie że każdy, kto nie uwierzy w Jezusa i nie przyłączy się do Kościoła (to jest Kościoła katolickiego), pójdzie do piekła, natomiast jeśli wejdzie do wspólnoty wiary, miłości i nadziei, to z wielkim prawdopodobieństwem zostanie na Sądzie Ostatecznym przeznaczony do Królestwa Bożego. Zmartwychwstanie ciał i oczekiwanie paruzji, czyli powtórnego zejścia Chrystusa, który zmiecie „państwo ziemskie” oraz zaprowadzi pokój Królestwa Bożego, stanowi jądro wiary chrześcijańskiej, w tym katolickiej. Ofiara złożona na krzyżu niemalże gwarantuje zbawienie tym, którzy uwierzyli w boskość ukrzyżowanego Jezusa Chrystusa. Ci, którzy nie wierzą, choć im przekazano Słowo Boże, sami zapracowali na potępienie. Mogli się uratować, lecz fatalnie użyli swej wolności, odmawiając Bogu Prawdziwemu należnej Mu czci.
To jest właśnie chrześcijaństwo. Otwarcie i bez skrępowania z takim przekazem Kościół katolicki zwracał się do ludu przez ok. 1600 lat. Aż do drugiej połowy XX w. Dlaczego dziś ten zasadniczy przekaz został jakby schowany czy przyciszony? Oczywiście dlatego, że dla człowieka Zachodu, zwłaszcza takiego nieco wykształconego, jest nie do zaakceptowania jako szantaż moralny i naiwne (a także niegodziwe w gruncie rzeczy) straszenie piekłem. Tymczasem konkurencyjne Kościoły nie mają z tym żadnego problemu. Są po prostu otwarcie chrześcijańskie i się tego nie wstydzą. Jezus z Nazaretu jest w nich czczony tak samo jak każdy wielki guru w hinduizmie, a Maryja tak samo jak każda wielka i potężna bogini. Nie ma tam żadnych oporów przed najczarniejszym zabobonem, obrzędami magicznymi i psychomanipulacją. Kościół katolicki się tego krępuje, rozwarstwia na ten ludowy i ten bardziej elitarny, a w konsekwencji przegrywa z „charyzmatykami” potrafiącymi wprowadzić tłum wiernych w histeryczny trans, po którym następują hojne datki.
A jednak nie da się być trochę takim, trochę takim! Trochę zepsutym i trochę szlachetnym. Trochę światłym i trochę zabobonnym. Trochę zaangażowanym po stronie pokrzywdzonych i ubogich, a trochę ociekającym luksusem i uwikłanym w konszachty z globalnymi siłami zła. Ludzie wykształceni widzą w tym obłudę, a pozostali – brak autentyzmu i letniość.
Kościół przekroczył już na swojej drodze punkt bez powrotu. Traci na znaczeniu i wpływach, stając się ogromną może, ale niszą, która nie obchodzi nikogo, kto nie jest w środku.
Piszemy o tym, co ważne i ciekawe
Tinderowa za michałową
Młodzi księża są bardziej aspołeczni, stałe związki to dla nich wyjście ze strefy komfortu. Szukają relacji na portalach społecznościowych. Przelotnych, bez zobowiązań – mówi Artur Nowak, autor reportaży „Plebania” i „Zakrystia”.
Kolejny papież, ktokolwiek nim zostanie, nie będzie już jedną z kluczowych postaci międzynarodowej polityki, a jego wypowiedzi będą się „klikać” lepiej lub gorzej, ale tylko w wewnętrznym światku katolików, tak samo jak wypowiedzi autorytetów hinduistycznych czy buddyjskich. Katolicyzm stanie się w oczach zsekularyzowanych społeczeństw tym, czym naprawdę jest – jedną z apodyktycznych ideologii mówiących ludziom, jak mają żyć i jak ma być urządzone życie społeczne, oświadczających, co jest jedyną i niepodważalną prawdą – bez dyskusji, bez alternatywy, bez wyboru.
W XXI w. mówienie ludziom, że są wolni, bo w sposób wolny mogą – i mają obowiązek – wybrać to, czego chce od nich Bóg, a co przekazuje im Kościół, jest po prostu samobójstwem. A tego Kościół katolicki wszak wyrzec się nie może. Dlatego sam jest gwarantem swej zguby. I doprawdy nie ma już większego znaczenia, czy następnym papieżem zostanie „konserwatysta”, czy może „postępowiec”. To już niczego nie zmieni.