Rada do Spraw Kobiet w Nauce i Szkolnictwie Wyższym to paternalistyczny bubel!
Minister nauki Marcin Kulasek i jego zastępczyni Karolina Zioło-Pużuk powołali Radę do Spraw Kobiet w Nauce i Szkolnictwie Wyższym. Ma pilnować, aby żadne bariery nie utrudniały kobietom akademickich karier i nie dochodziło do ich dyskryminacji na żadnym polu. Innymi słowy, chodzi o zagwarantowanie równość płci w życiu instytucji akademickich. Tylko że wszyscy członkowie Rady są członkiniami! Równością dwóch płci ma się zajmować jedna płeć!
Nie wiem, jak bardzo trzeba być naiwnym i dziecinnym, żeby nie dostrzec w pokoju tego słonia. Słonia atawistycznego paternalizmu, który z walki o sprawiedliwość i równość płci robi zabawę dla pań z towarzystwa. Przecież to groteskowe, aby uzależniać czyjąś zdatność do doradzania ministrowi w sprawach dyskryminacji kobiet właśnie od płci. Czyżby mężczyźni byli w tym gorsi? A może nierówność płci polega wyłącznie na dyskryminacji kobiet, zaś dyskryminacja mężczyzn jest tematem marginalnym?
Doprawdy? Właśnie tak wyglądała odpowiedź patriarchatu na aspiracje sufrażystek i feministek. Słyszały, że przesadzają i robią problem z czegoś, co problemem nie jest. Rady do Spraw Mężczyzn nie ma i nie będzie. I nie dlatego, że jest całkowicie oczywiste, że mężczyźni problemów z dyskryminacją nigdy i nigdzie nie mają, lecz dlatego, że taki organ byłby infantylną i protekcjonalną odpowiedzią na tego rodzaj problemy. Po prostu byłoby to śmieszne i poniżające. Dlaczego kobiety wciąż nie dostrzegają, że różne „Rady do Spraw Kobiet” opierają się na motywie protekcjonalnego nadzoru, poświadczając jedynie to, jak głęboko w umysłach kobiet nadal zakarbowana jest skłonność do subordynacji?
Mam nadzieję, że niniejszy felieton, napisany przez starzejącego się profesorskiego samca wymierającej szczęśliwie rasy sophista obscurus albus, zechce z niewątpliwym obrzydzeniem przeczytać Pan Minister, Pani Minister i 21 Koleżanek, z których zresztą dwie czy trzy mam przyjemność znać osobiście. Może uświadomią sobie, jak naiwna manipulacja stoi za samym konceptem „strażniczek sprawy kobiecej” i jak bardzo protekcjonalnie zostały potraktowane. Tego rodzaju rada jest jak samorząd szkolny w szkole podstawowej – dorośli powołują go w celach pedagogicznych, a nie na serio. Rada do Spraw Kobiet również służy pokazaniu, jak bardzo postępowy jest nasz rząd. A o równość bynajmniej na serio tu nie chodzi. Chodzi wyłącznie o wzmocnienie pozycji kobiet na uczelniach i w nauce. A to bynajmniej nie to samo. Gdyby w grze była równość, sam pomysł, żeby rada składała się z samych kobiet, byłby tak niedorzeczny, że nie zdołałby nawet przyjść do głowy Pani Minister.
A teraz do rzeczy samej. Powiem kilka gorzkich i prawdziwych słów o stosunkach genderowych panujących na uczelniach. Będą to słowa proste i sprawy znane z doświadczenia każdemu, kto przepracował kilka dekad na uniwersytecie, a jednocześnie dla nowo powstałej rady całkowicie tabu.
Otóż jeszcze kilkadziesiąt lat temu kobiety były na polskich uczelniach w ewidentny sposób dyskryminowane i poniżane. Świat akademicki był nieprzyzwoicie paternalistyczny. Lekceważący i podszyty erotyzmem stosunek do kobiet był czymś najzupełniej powszechnym. Uprzedzającej grzeczności towarzyszył protekcjonalizm i przesądy, z których najważniejszy głosił, że w nauce kobiety są najwyżej ozdobą i pomocą dla mężczyzn, gdyż do poważnej nauki głowy nie mają. Dlatego też aby zrobić karierę, kobieta musiała się wykazać o wiele bardziej niż jej męski rówieśnik.
Ale nie zawsze, niestety. Był też inny model kariery. Bo najgorsze – powtarzam, najgorsze – było to, że mężczyźni profesorowie zatrudniający na stanowiskach asystenckich młode kobiety masowo kierowali się ich urodą bądź po prostu zatrudniali swoje kochanki. Tysiące uzdolnionych kobiet i mężczyzn nie dostało etatów nie dlatego, że męski świat dyskryminował kobiety, lecz dlatego, że męski świat nadużywał swojej władzy w celu zabezpieczenia swoich partnerek seksualnych bądź uzależnienia od siebie kobiet, na których „partnerstwo” liczyli. Uprzedzenia odnośnie do możliwości intelektualnych kobiet oraz porubstwo jeszcze do niedawna były najważniejszymi czynnikami przesądzającymi o panującym na uczelniach zepsuciu i niesprawiedliwości w obszarze płci i relacji między płciami.
Potem jednakże wszystko się zmieniło. Radykalnie i na lepsze. Stanowiska uczelniane zaczęto obsadzać w uczciwych konkursach, natomiast awanse młodych naukowców przestały być kwestią łask i kaprysów ich męskich zazwyczaj przełożonych. Kobiece kariery ruszyły z kopyta. Pojawiły się wręcz takie dyscypliny i takie jednostki naukowe, w których kobiety mają przewagę. Dotyczy to niektórych działów medycyny i wielu obszarów badawczych w naukach społecznych czy też filologii. Nadal więcej jest profesorów mężczyzn, ale wyciąganie stąd wniosku, że widocznie kobiecie trudniej dziś zostać profesorem niż mężczyźnie, to dowód na całkowity brak znajomości metodologii nauk społecznych. Przyczyn tej nierównowagi jest wiele. Nic nie wskazuje jednakże na to, aby były wśród nich męskie uprzedzenia wobec kobiet bądź jakieś stawiane przez męski świat bariery w rodzaju utrudnień w powrotach z urlopów macierzyńskich.
Piszemy o tym, co ważne i ciekawe
Taka gmina
Samorządy z bliska nie wyglądają najlepiej. W Polsce lokalnej sporo korupcji, nepotyzmu i dyktatorskich rządów miejscowej władzy. Czy to czas na nową reformę?
Jest wręcz przeciwnie. Uczelnie są bardzo wyczulone na punkcie równego traktowania kobiet i jak zwykle w takich sytuacjach stosują tzw. pozytywną dyskryminację. Męscy recenzenci prac awansowych i wniosków grantowych oraz męscy członkowie komisji przeprowadzających konkursy na stanowiska naukowo-dydaktyczne bardzo obawiają się zarzutów o stosowanie dyskryminacji, wobec czego pozycja kandydatek jest z zasady mocniejsza niż kandydatów. Również młode osoby mają większe szanse niż starsze. Co gorsza, jeśli kobieta zdecyduje się na karierę badaczki feministycznej, to w obecnych warunkach ma niemalże gwarancję wszelkiego sukcesu. Obawa przed zarzutem dyskryminowania feministek jest zaiste mrożąca. Nie dotyczy to z pewnością wszystkich uczelni, ale tych najważniejszych – owszem.
Rada do Spraw Kobiet nie tylko nie będzie w stanie, lecz przede wszystkim nie będzie chciała uczynić niczego, aby przywrócić sprawiedliwość i równość tam, gdzie na nierównym traktowaniu korzystają akurat kobiety. Będzie po prostu kolejnym środkiem nacisku i kolejnym źródłem presji ideologicznej z roku na rok powiększającej przestrzeń dla ruchu feministycznego na polskich uczelniach. Sam byłem feministą długo wcześniej, niż stało się to modne, ale właśnie dlatego wiem, jak bardzo szkodzi mu rewanżyzm i ministerialnie sterowane uprzywilejowanie.