Humanistyka i ewaluacja, czyli wielkie qui pro quo
Cały świat akademicki, jak Polska długa i szeroka, żyje dziś problemem ewaluacji. Wszystko wskazuje na to, że ci, którzy przez ostatnie lata oszukiwali, publikując w pseudonaukowych czasopismach albo za pieniądze dopisując się do cudzych prac, dobrze na tym wyjdą.
Przeżarty wszelkiego rodzaju patologiami system waloryzacji jednostek naukowych i rozdzielania pieniędzy na naukę nie może być zmieniony w jednej chwili. Trzeba roku albo i dwóch, aby przygotować jego uczciwszą i rozumniejszą wersję. Na to jednak politycy nie mają w roku wyborczym najmniejszej ochoty. Dlatego będzie, jak będzie – nikt nie straci, a niektórzy coś zyskają, wobec czego nikt nie będzie bardzo się skarżył. Po prostu dosypie się trochę pieniędzy, czyli zastosuje sprawdzoną metodę „ucieczki do przodu”.
W tym całym zamieszaniu cichcem się przemykają mało kogo obchodzące nauki humanistyczne i społeczne. Nie kosztują wiele i mało kto z kręgu „twardych nauk” specjalnie je szanuje (mają najczęściej status „swego rodzaju” działalności literackiej), wobec czego biurokracja akademicka zadowoliła się stworzeniem fikcji czy atrapy naukowości w humanistyce, pozwalając na to, aby pieniądze szły do tych, którzy umieją pisać najbardziej absurdalne wnioski grantowe na „badania”, które żadnymi badaniami nie są. Z roku na rok pseudonaukowe mróweczki wypierają z „rynku” poważnych humanistów, łącznie z największymi erudytami i myślicielami, po których spodziewać się, że złożą „wniosek grantowy”, to jak spodziewać się biskupa na dyskotece.
Sytuacja humanistyki/nauk społecznych jest tak złożona i są one czymś tak egzotycznym, że politykom i urzędnikom bardzo łatwo coś wmówić – np. zapewnić ich, że system oparty na publikacjach punktowanych i grantach da się dostosować do potrzeb humanistyki/nauk społecznych, jeśli tylko stworzy się dobrą listę czasopism punktowanych i uczciwe procedury recenzyjne. Oczywiście, że naprawianie list czasopism oraz procedur recenzyjnych jest ze wszech miar słuszne. Tego nie neguję. Jednakże są to działania zaledwie przystosowawcze i oportunistyczne, dzięki którym można uniknąć najbardziej rażących niesprawiedliwości i marnotrawstwa, lecz nie można zatrzymać procesów degradacji, nieuchronnie toczących te dyscypliny, gdy znajdują się w „ekosystemie” opartym na mechanizmach korporacyjno-rynkowych i rządzonym przez wzorce wypracowane dla nauk empirycznych.
Problem z naukami humanistycznymi/społecznymi jest taki, że każda z nich ma swoją „lepszą” z punktu widzenia biurokracji, empiryczną część oraz część „gorszą”, czyli nieempiryczną. Granty i publikacje w dobrze punktowanych czasopismach generalnie są domeną „empiryków”, a reszta musi się zadowolić swego rodzaju jałmużną. A skoro tak, to „jałmużnicy” szukają szczęścia u wydawców, którzy wymuszają na nich pisanie poczytnych esejów i innych „sprzedawalnych” książek, co prowadzi z jednej strony do kreowania na potrzeby marketingu „gwiazd humanistyki”, a z drugiej do degradacji intelektualnej samych intelektualistów, którym kompletnie nie opłaca się ani uczoność, ani głębia myśli.
Z biegiem lat sytuacja staje się bardzo niezdrowa, bo jakość wypierana jest z jednej strony przez empiryczną masówkę bądź empiryczną pseudonaukę, a z drugiej przez merkantylne gwiazdorstwo i „celebryctwo” intelektualne, schlebiające mieszczańskim gustom. W końcu nawet porządni naukowcy zaczynają sobie wyobrażać, że cała ta humanistyka to działalność może i niezbyt poważna, za to o tyle chwalebna, że daje światu wybitne jednostki, to znaczy… (i tu pada nazwisko jakiegoś zacnego skądinąd, ale wykreowanego przez wydawnictwa i gazety celebryty).
Nie dość, że humanistyka i nauki społeczne popadają w groteskę, na siłę dostosowując się do metodologii, żargonu, a zwłaszcza biurokracji skrojonej pod nauki ścisłe, to jeszcze stają się zakładniczkami gwiazdorstwa. A do tego dochodzą przecież nadużycia ideologiczne i upolitycznienie. I na tym jednakże nie koniec. Nauki te od środka niszczone są przez trwające już ponad sto lat konflikty pomiędzy empirykami i teoretykami. Różne odmiany takich sporów i podziałów widzimy w różnych naukach. U historyków mamy badaczy źródeł („naukowców”) oraz różnego rodzaju syntetyków, komentatorów itp. („humanistów”). U psychologów jeszcze gorzej – jedni robią eksperymenty, a drudzy uprawiają spekulacje w duchu Freuda i Lacana. U socjologów jedni siedzą w badaniach, a drudzy snują ogólne „teorie społeczeństwa”.
Ani tu miłości, ani szacunku, ani współpracy. A już najgorzej jest chyba u filozofów. Czy wyobrażacie sobie Józefa Tischnera występującego o grant w celu „przeprowadzenia zespołowych badań filozoficznych nad wartościami”? Albo piszącego artykuł „do czasopisma stupunktowego”? No, koń by się uśmiał. Ale młody doktorant, czemu nie? Skoro dają, to trzeba brać! Dlatego w filozofii znakomicie mają się ci, którzy w ramach swoich środowisk wytworzyli sobie żargony, własne „uniwersa bibliograficzne” i zadbali o to, aby w porę pozakładać międzynarodowe anglojęzyczne czasopisma, pozgłaszane do wszystkich szacownych ośrodków bibliometrycznych i baz danych. Dzięki temu funkcjonują w sposób analogiczny do dyscyplin naukowych, jakkolwiek płacą za to wysoką cenę sztucznej i nieprzekonującej „scholastycyzacji”. Bo naśladowanie nauki jest w humanistyce bardzo kosztowne intelektualnie, o czym wiemy już od dobrych stu lat. Wielu jednakże chętnie tę cenę zapłaci, bo scjentyzm wprawdzie nie bardzo służy mądrości, za to świetnie profituje.
Piszemy o tym, co ważne i ciekawe
Ziobry cień
„My nigdy nie wygramy” – mówił w 2018 r. po pierwszym wyroku uniewinniającym prof. Dariusz Dudek, jeden z lekarzy oskarżanych o spowodowanie śmierci Jerzego Ziobry. Wiele wskazuje na to, że może mieć rację.
I co teraz ma z tym zrobić biedny minister? Jak ten bałagan okiełznać? Moim zdaniem to niewykonalne. W naukach humanistycznych i społecznych nie ma i nie może być czegoś takiego jak ogólnośrodowiskowy autorytet ani ogólnośrodowiskowy konsensus odnośnie do tego, jakie czasopismo jest dobre, a jaki profesor mądry. Podziały są zbyt głębokie. Dlatego uważam, że w humanistyce i naukach społecznych ewaluacja generalnie nie ma sensu. Prosty algorytm, oparty nie na publikacjach, lecz na liczbie zatrudnionych z doktoratem, habilitacją i tytułem profesorskim plus granty dla „empiryków” oraz stypendia na kwerendy i konferencje dla „teoretyków”, byłby lepszym „systemem” od tych wszystkich punktów, które akurat w humanistyce o niczym właściwie nie świadczą.
Nigdy nie spotkałem kogoś, kto uważałby, że jakiś socjolog albo filozof jest wielki, bo ma dużo punktów. Za to wielu jest wielkich, którzy nie umieliby zdobyć choćby jednego. Więc po co ta cała mitręga?