Huzia na wydawcę!

Udostępnij
Wyślij emailem
Drukuj

Od kilku tygodni trwa w Polsce wielkie rozliczanie rynku wydawniczego, a zwłaszcza samych wydawców. Gdzieś w literackich piwnicach zatlił się bunt pokornych na co dzień pisarzy, którzy chcieliby nareszcie wyzwolić się z wydawniczego ucisku oraz „godnie żyć” ze swojej twórczości. Na ulice nie wyjdą i strajkować też nie będą, więc bunt przybiera głównie postać jeremiady. Mimo to wart jest komentarza.

Sygnałem do protestów był proces wytoczony wydawnictwu Marginesy przez Joannę Kuciel-Frydryszak, autorkę „Chłopek”. Sprawy tej nie znam i nie będę się do niej odnosił. Trochę więcej wiem za to o pracy wydawnictw, pisaniu książek i rynku wydawniczym. I doprawdy irytuje mnie to, co czytam dziś w „necie”, jak to wszystkiemu winne są pazerne wydawnictwa żerujące na niewinnych i naiwnych autorach, z którymi notorycznie podpisują niekorzystne dla nich umowy.

Wydawnictwa są różne i zapewne sporo jest wydawców mających na sumieniu jakieś grzechy w stosunku do autorów, z którymi współpracują. Jednakże generalna opinia, że wydawcy bogacą się kosztem autorów i płacą im za niskie tantiemy, jest po prostu fałszywa. A fałsz ten wynika z niezrozumienia przez literatów, czym jest biznes i ile wart jest towar, który dostarczają na rynek za pośrednictwem wydawców.

Nie będę tu bawił się w wyliczenia, bo od cyferek publikowanych w sieci można dostać zawrotu głowy. Oprę się na zdrowym rozsądku, znajomości stosunków w tej branży i osobistym doświadczeniu wydawcy i autora. I może właśnie tytułem apelu do zdrowego rozsądku zacznę od kilku prostych uwag.

Otóż ludzi piszących książki, i to nawet regularnie, było, jest i zawsze będzie wielokrotnie więcej niż ludzi żyjących z pisania. Wielu by chciało, ale niewielu jest w stanie ten status osiągnąć. Niektórzy z nich zamiast patrzeć na siebie i jakość swojej twórczości (bądź jej szanse rynkowe – bo wspaniałe książki też bywają niszowe), wolą winić wydawców, zarzucając im wymuszanie niekorzystnych warunków finansowych i brak rzetelnej promocji ich dzieł. Najczęściej te zarzuty nie mają podstaw ekonomicznych, bo nie uwzględniają tego, jak minimalnym i ryzykownym interesem jest wydanie książki z nadzieją sprzedania 3 czy nawet 5 tys. egzemplarzy, i to z marżą zysku na poziomie kilku procent.

Wydawca najczęściej wytwarza produkty w skali mikro, które z trudem wprowadza na rynek, opłacając pośredników i reklamę, a następnie ze znacznym opóźnieniem zbiera swój minimalny zysk. Zysk najczęściej nawet niższy niż te 10 czy 12 proc. od swojej ceny (tj. ok. połowy ceny w księgarni), który zapewnia od każdego sprzedanego egzemplarza autorowi.

Jeśli autor czuje się pokrzywdzony, że jego książka kosztuje w księgarni 50 zł, a on dostaje z tego 2 zł, to niech wie, że wydawca nie ma wcale lepiej. No ale co to jest 2 zł? Co by się stało, gdyby zamiast 2 zł byłoby chociaż 3 zł? Cóż, wtedy książka kosztowałaby w księgarni już nie 50, ale 52 zł, a jej sprzedaż by spadła. Może to i głupie, ale konkurencja na rynku książki jest mordercza. Jeśli za danym tytułem nie stoi gigantyczna i kosztowna promocja, to klient zachowuje się w księgarni jak w sklepie z warzywami: wybiera ładne i tanie.

Wydawanie książek to ciężki kawałek chleba. Żeby robić to dobrze, trzeba mieć zespół kompetentnych pracowników i współpracowników, co musi kosztować. I jeśli na czymś wydawcy naprawdę oszczędzają, to na porządnej redakcji, na indywidualnych projektach okładek, a także na wielkości czcionki czy sposobie oprawy. Byle jakich książek jest całe mnóstwo – złe tłumaczenia, zła redakcja, niedbała korekta, sztampowa okładka. Wiele jest też książek „ładniutkich”, lecz zamówionych u średnio kompetentnych autorów i mało kompetentnie zredagowanych.

Średnia jakość książek jest w Polsce mało budująca, za to każdego roku mamy do wyboru kilkaset tytułów wydanych naprawdę dobrze. Branża się sprofesjonalizowała i nie odstaje od standardów Europy Zachodniej. W sumie nie jest źle.

Popularny pisarz jest skarbem dla wydawcy, a wydawca dla niego. W ich wspólnym interesie jest to, żeby kolejne utwory były ładnie wydane, dostępne, nie za drogie i świetne promowane, a honorarium autora naprawdę satysfakcjonujące i motywujące do dalszej pracy. I na ogół tak jest. Zwykle współpraca między kurą znoszącą złote jajka i gospodarzem, który nosi je na rynek, układa się dobrze. Jednakże takich autorów jest garstka.

Natomiast z punktu widzenia autora, który nie jest poczytnym pisarzem, liczy się to, czy książka będzie dobrze zredagowana, ładne wydana i dostępna na rynku. W przypadku kilkutysięcznych nakładów swoich wcześniejszych dzieł ma prawo oczekiwać jakichś działań promocyjnych. Natomiast to, czy dostanie 12 proc., licząc od 3 tys. sprzedanych egzemplarzy, czy może 11 proc. od drugiego i 14 proc. od czwartego, ma znaczenie drugorzędne. To są różnice, które przełożą się na wysokość kilku przelewów, które w ramach rozliczeń sprzedaży otrzyma od wydawcy w ciągu dwóch czy trzech kolejnych lat – mogą to być przelewy o kilkaset złotych wyższe bądź niższe, lecz nie będą to różnice znaczące.

To, co naprawdę się liczy, to jakość produktu – dobrze zredagowana, złożona, wydrukowana i oprawiona książka sprzeda się znacznie lepiej niż byle jaka. Tu już, w zależności od staranności wydania, różnice w sprzedaży mogą być bardzo znaczne. Lepszy wydawca to nie jest ten, który w paragrafie mówiącym o wynagrodzeniu autora wpisze do umowy wyższy procent ze sprzedaży, lecz ten, który umie surowy odautorski materiał zamienić w prawdziwą książkę, wynaleźć dla niej dobry, chwytliwy tytuł, zlecić projekt okładki dobremu grafikowi, a na koniec załatwić kilka wywiadów i recenzji na etapie promocji.

Niestety, większość autorów to amatorzy, którym wiele się wydaje, gdy chodzi o jakość ich własnej twórczości, za to niewiele wiedzą o tym, co to znaczy biznes, a biznes wydawniczy w szczególności. A to naprawdę nie jest biznes ani łatwy, ani szczególnie intratny. Koszty są znaczne, zależność od firm zewnętrznych, na czele z drukarniami i hurtowniami, bardzo daleko idąca, a opóźnienia w płatnościach nieraz liczone w miesiącach.

Piszemy o tym, co ważne i ciekawe

Ja się żegnam

Już nie ma Polski. Przynajmniej takiej, o jakiej myśli PiS. Nie robimy wszystkiego dla ojczyzny – mówi Jan Englert, aktor i reżyser, wieloletni dyrektor artystyczny Teatru Narodowego.

Janusz Wróblewski

Nigdy nie przyszło mi do głowy, aby traktować pisanie książek jako podstawowe albo nawet ważne źródło utrzymania. Łatwo mi więc pouczać innych. Tylko że ja pouczam właśnie tych, którzy piszą dla pisania, a nie zawodowo. Jednakże zawodowców jest naprawdę niewielu i nic nie wskazuje na to, żeby akurat oni mieli jakieś większe problemy ze swoimi wydawcami. To już raczej wydawcy z nimi – bo nie zawsze mogą się doczekać na czas kolejnej książki, i to nie gorszej od poprzedniej.

Ale to nie zawodowi pisarze wieszają dziś psy na wydawcach, tylko ludzie, którzy napisali dwie czy trzy książki i sprzedali każdej po kilka tysięcy sztuk. Otóż, panie i panowie, nie jesteśmy zawodowcami, nie znamy się i nie ma w naszym przypadku żadnego znaczenia, czy dostaniemy xxx procent od xxx tysiąca… Ludzie nie kupują naszych niszowych produkcji, bo albo są słabe, albo adresowane do nielicznych. I tyle. Wydawca niczemu tu nie jest winien.

Udostępnij
Wyślij emailem
Drukuj