Zjednoczona Lewica!
Zarejestrowaliśmy Koalicyjny Komitet Wyborczy „Zjednoczona Lewica”. To gest symboliczny i formalny, ale bardzo wymowny. Nie tracimy wiary, że tym razem nam się uda, choć zostało już tak niewiele czasu.
Gdy wiosną, w efekcie „listu profesorów”, powołaliśmy w szerokim gronie inicjatywę zjednoczenia lewicy Wolność i Równość, nawołując do partnerskich rozmów nie o „jedynkach”, lecz o dobrym programie i mocnych, wszechstronnych listach, wyzwanie podjęło OPZZ i związane z nim bliskimi więzami SLD.
Rozpoczęły się rozmowy, które może nie były w pełnym tego słowa znaczeniu partnerskie, lecz jednak różniły się od typowych partyjniackich „deali”, czyli pokątnego handlu miejscami na listach, połączonego z przekupstwem i szantażem.
Tak to najczęściej wygląda w polityce, lecz naszą ambicją było porzucić te brzydkie obyczaje i zacząć uprawiać politykę w nowy sposób: przyjaźnie, transparentnie, po partnersku. Wierzyliśmy w szeroką, otwartą koalicję, w której bardziej niż aparat partyjny i jego interesy liczyć się będą prawdziwi działacze społeczni. Niestety, niektórzy koledzy nie wytrzymali tej „presji”.
Jakiś czas temu doszło do zawarcia pokątnego układu między Leszkiem Millerem i Januszem Palikotem, którzy bez wiedzy, a tym bardziej zgody partnerów, przyznali sobie odpowiednio 25 (!) i 10 (!) „jedynek”, ogłaszając następnie niekonsultowane z partnerami nazwiska swoich kandydatów. Swój układ, zawarty całkowicie oddzielnie, narzucony partnerom i ogłoszony niczym jakiś fakt dokonany, nazwali „zjednoczeniem lewicy”, próbując tym sposobem całkowicie przywłaszczyć sobie zafałszowany i zepsuty przez ich własny partyjny egoizm i arogancję nasz wspólny projekt.
Dziś więc przypomnieliśmy kolegom z SLD, że nie mają praw własności w tym zakresie i że nie zamierzamy biernie patrzeć na to, jak pokątny „deal” Leszka Millera z Januszem Palikotem, sprzedawany opinii publicznej jako „zjednoczenie”, prowadzi lewicę do zguby. Swoją drogą jakiż to paradoks, że muszę to mówić akurat ja, który przez trzy lata pracowałem na rzecz porozumienia SLD i TR, póki jeszcze TR realnie istniał…
Z Sojuszu Lewicy Demokratycznej została może jedna trzecia tego, co miał jeszcze po przegranych wyborach 2011 r. Z TR nie zostało w zasadzie już nic. Kilkadziesiąt osób, trochę długów, dwa znane nazwiska. Sojusz Millera z Palikotem nie ma żadnych szans na przekroczenie progu 8 proc., wymaganego dla koalicji partyjnych.
Elektoraty SLD (5 proc.) i TR (1 proc.) nie dodają się do siebie, a przywłaszczenie sobie chwały „jednoczycieli” przez Millera i Palikota zostanie bez trudu zdezawuowane przez wyborców lewicy, którzy wszak nie są głupi. Premii za jedność nie będzie. Bo nie ma jedności, gdy oszukuje się i lekceważy koleżanki i kolegów. Potencjał lewicy nie leży dziś w markach partyjnych (bo wszystkie są zużyte!) ani w „strukturach” partyjnych (bo wszystkie partie mają struktury szczątkowe), lecz w osobach działaczy społecznych, których mamy w Polsce tysiące.
To oni, a nie nasze „sojusze”, „ruchy” i „unie”, są siłą, która musi się zjednoczyć. Politycy powinni być promotorami i notariuszami tego procesu. Zadaniem polityków lewicy jest wprowadzić żywioł społeczny do Sejmu, a nie ratować własne szanowne zadki. To drugie jest zresztą możliwe tylko wtedy, gdy zrealizuje się to pierwsze.
Od samego początku, gdy z myślą o jednoczeniu lewicy zakładaliśmy WiR i prosiliśmy wszystkich o konstruktywne i uczciwe rozmowy o realnych aktywach polskiej lewicy, część kolegów wolała zamiast tego „gadać o jedynkach” za cienkim parawanem dość płytkich i chaotycznych rozmów programowych. Od kogoś usłyszeliśmy nawet, że jeśli chcemy zrobić coś wielkiego (czytaj: zjednoczyć lewicę), to na początek możemy umyć konia.
To nawet całkiem dowcipne. Osobiste ambicje, miłość do poselskich pensji, urazy i partyjne egoizmy przez dobry kwartał walczyły o lepsze z duchem uczciwej współpracy. I oto znaleźliśmy się w punkcie, w którym kalendarz zmusza nas do ostatecznych porozumień. Czas stroszenia piórek, pasjansów z „jedynkami”, wrednych handelków i pokątnych partyjek pokera na zapleczu – zdecydowanie już się skończył. Porzućmy te gierki. Pomyślmy o milionach Polek i Polaków patrzących z niesmakiem na to, co wyrabiamy.
Jest tylu świetnych ludzi na polskiej lewicy! Jest tylu działaczy, tyle organizacji, stowarzyszeń, fundacji… Wyjdźmy z ciasnych ogródków naszych partii i otwórzmy się wreszcie na tę wielką przestrzeń lewicy społecznej i na problemy ludzi pracy, ludzi starszych, ludzi niepełnosprawnych, bezrobotnych i bezdomnych, wyzyskiwanych i pozbawionych życiowych perspektyw, chorych i pokrzywdzonych przez los – tych wszystkich, dla których i przez których istnieje lewica.
Lewica, nie tylko w Polsce, stała się ofiarą swojego wielkiego dziejowego sukcesu. Zrobiła swoje i może odejść? Lewica to przecież ośmiogodzinny dzień pracy, renty i emerytury, powszechny system ochrony zdrowia, budownictwo spółdzielcze i komunalne. Te wszystkie oczywiste rzeczy istnieją na świecie, bo wywalczyła je w ciągu drugiej połowy XIX i pierwszej połowy XX wieku światowa lewica.
A i w dzisiejszej Polsce najważniejsi politycy mówią językiem lewicy, gdy szukają głosów wyborców. „Idą do ludzi”, „słuchają, rozumieją, pomagają” i w ogóle przyjmują „perspektywę zwykłego człowieka”. I bardzo dobrze! Oby tak dalej. Ale nic z tego nie będzie, jeśli w polskiej polityce nie będzie prawdziwej lewicy, dla której sprawy bezrobotnych, wyzyskiwanych i dyskryminowanych to nie „tematy na wybory”, lecz chleb codzienny politycznej roboty. Bez lewicy Polska bez reszty stanie się łupem polityków-karierowiczów, zblatowanych z biznesem i różnego rodzaju lobbystami, a wszystko to za bezpiecznym parawanem świętoszkowatego niby-patriotyzmu i konserwatywnej ideologii.
Bez lewicy na scenie politycznej człowiek pracy nie ma prawdziwej ochrony i oparcia w państwie. Bez lewicy na scenie politycznej nie ma mowy o równości szans i dochowaniu przez państwo konstytucyjnych gwarancji swobód osobistych i obywatelskich, a zwłaszcza o zabezpieczeniu osób i grup społecznie słabszych przed dyskryminacją.
Jeśli zawiedziemy Polki i Polaków, którzy od tylu lat czekają na uwolnienie ich z uścisku dwóch z pozoru nienawidzących się, lecz de facto symbiotycznych względem siebie prawicowych partii, zasłużymy sobie wszyscy na polityczny niebyt. A tak może się stać, jeśli w tych wyborach pójdziemy osobno, rozbici i pełni wzajemnej urazy lub jeśli zamiast zjednoczonej lewicy wystartuje w nich sklecona byle jak łajba, mająca dowieźć raz jeszcze Millera i Palikota do Sejmu.
Ten pierwszy wariant jest dziś bardzo prawdopodobny, gdyż ukonstytuowała się grupa zdolna zebrać podpisy pod listą konkurencyjną w stosunku do koalicji SLD-TR. Tylko czy musi tak się stać? Czy mamy na złość sobie nawzajem poodmrażać sobie (każdy swoje) uszy? Bądźmy nareszcie poważni, uczciwi i odpowiedzialni. Albo zabierajmy swoje zabawki i idźmy do domu.