Referendum olane!
Jest takie wstrętne i obsceniczne słowo „olać”. Wiadomo, do czego to słowo pije.
Kulturalni ludzie nie używają takiego języka. Ale w tym wypadku aż się prosi powiedzieć: „Polacy olali referendum”. I chwała im za to! Głupi, protekcjonalny wymysł partaczy od kampanii Komorowskiego, zrodzony z lęku przez Kukizem i jakiejś absurdalnej iluzji, że JOW rozpalają wyobraźnię Polaków, kosztował nas 100 milionów, ale i wiele nauczył.
A właściwie nauczył klasę polityczną. Po pierwsze nauczył ją, że naród nie lubi, jak robi się z niego idiotę i bierze pod włos. Prymitywny populizm nie działa. Po drugie nauczył, że nastroje i sondaże w jednym miesiącu nie dają pojęcia o zachowaniach masowych choćby o miesiąc później. Wszak udział w referendum deklarowała na początku lata znaczna większość społeczeństwa!
A skoro tak to wygląda, to możemy mieć nadzieję, że wieści o ponad czterdziestoprocentowym poparciu dla PiS również są mocno przesadzone. W tych wyborach naprawdę wszystko się jeszcze może zdarzyć.
Byłoby całkiem ładnie, gdyby nasza dość fasadowa i płytka demokracja parlamentarna, oparta na tanim i nieprofesjonalnym „piarze” naszych mizerniutkich partii politycznych, została w przyszłości uzupełniona pewnymi elementami demokracji bezpośredniej. Ale kulturę plebiscytarną trzeba dopiero zbudować. Warto by zacząć od spraw drobnych, gminnych, powoli przyzwyczajając ludzi do włączania się w dyskusje publiczne i zapoznawania z argumentami za i przeciw w kwestiach, które można zrozumieć bez fachowego przygotowania.
Gdybyśmy poszli w tę stronę, demokracja na pewno by na tym zyskała. Jednak wykorzystywanie instytucji referendum do tanich politycznych zagrywek, czego dopuścił się Komorowski, a w ślad za nim Duda, kompromituje i ośmiesza całą ideę demokracji bezpośredniej. Będziemy mieli na długi czas serdecznie dość partyjniackich referendów, rodem z cwaniackich samouczków marketingu politycznego. A szkoda.
Był taki moment w naszej historii, mianowicie w roku 1987, gdy referendum znaczyło bardzo wiele, a jego powodzenie mogło przesądzić o przyszłym kształcie polskiej demokracji, w tym również o udziale w niej instytucji plebiscytu. Owóż dyktator zapytał nas ni mniej, ni więcej:
1. Czy jesteś za pełną realizacją przedstawionego Sejmowi programu radykalnego uzdrowienia gospodarki, zmierzającego do wyraźnego poprawienia warunków życia, wiedząc, że wymaga to przejścia przez trudny dwu-trzyletni okres szybkich zmian?
2. Czy opowiadasz się za polskim modelem głębokiej demokratyzacji życia politycznego, której celem jest umocnienie samorządności, rozszerzenie praw obywateli i zwiększenie ich uczestnictwa w rządzeniu krajem?
Wyniki były, patrząc z dzisiejszej perspektywy, fantastyczne. Do urn przyszło ponad 2/3 Polaków! I ok. 2/3 z głosujących odpowiedziała „tak” na oba pytania. Niestety, ówczesne wyobrażenia władzy o sposobie, w jaki wyraża się wola powszechna, skrojone były na miarę czasów rewolucyjnych. Ówczesne przepisy przesądzały o ważności referendum pod warunkiem, że odpowiedź „tak” bądź „nie” zostanie udzielona przez większość uprawnionych (a nie tylko głosujących). Niewiele brakowało, a owo niezwykłe referendum mogło być ważne… Ciekawe, jak wtedy potoczyłyby się nasze losy…
Przypominam te fakty i poddaję pod rozwagę politycznym partaczom, klecącym swoje „narodowe zrywy” na rozmiary kilkunastu procent. Kiedyś to była polityka. Kiedyś to były decyzje. Dzisiaj cała wasza polityka to partyjna kopanina i tania produkcja telewizyjna.
Jak tak dalej pójdzie, to się wkurzymy i wejdziemy za te wasze demokratyczne dekoracje i wykurzymy stamtąd tych wszystkich aparatczyków i ich spin-doktorków. Bo mamy dość obrażania naszej inteligencji. Tylko demokracji, demokracji szkoda…