Ale Meksyk!
Miały mnie pogryźć wściekłe tarantule – nie pogryzły. Ba, nawet jeden marny komar mnie nie uciął! Miałem wić się po podłodze z boleści żołądka, a ten nawet nie burknął. Miałem zostać puszczony w skarpetkach na środku dziurawej drogi przez dżunglę, a jeździłem wygodnie i bezpiecznie niedrogo wynajętym samochodem. I w ogóle wszystko było inaczej w tym Meksyku.
Bardzo Was przepraszam, że nie pisałem przez dwa tygodnie, ale, sami rozumiecie, wakacje. Za to mogliście trochę ode mnie odpocząć. Tak czy inaczej, tytułem ekspiacji i kompensacji opowiem Wam o swoich wrażeniach z Meksyku, jednocześnie spełniając specjalne życzenie mojego przyjaciela Piotra Pazińskiego. Są to wrażenia nader wycinkowe i – by tak rzec – krótkie, bo byłem tam zaledwie dni dwanaście, a poznałem tylko stolicę Meksyk (Ciudad de Mexico – CDMX) oraz stan Chiapas i odrobinę Tabasco na samym południu kraju. Proszę więc nie traktować moich wynurzeń całkiem poważnie. Za to poważnie to ja się nadziałem na ostrza własnych uprzedzeń. Bo wszystko było trochę inaczej, niż czytałem i myślałem. Albo widziałem nie te miejsca, albo wszystko tam się szybko zmienia, albo kursuje w mediach i w ludzkich opowieściach wiele przesądów i przeinaczeń. Albo wszystkiego po trochę. Tak czy inaczej, było super! Karmiłem małpę bananem, widziałem dzikie krokodyle i niebywałą roślinność dżungli, a nawet spotkałem (w krowim Tabasco) prawdziwego cowboya z lassem! Ja się wszystkim cieszę jak dziecko, więc sami rozumiecie.
Pojechałem tam z lęku o dzieci. Skoro się uparły na meksykańską wyprawę, to postanowiłem im na początku towarzyszyć, bojąc się, że porwą je dla okupu uzbrojeni w tomahawki zapatyści, wywiodą w pole nieuczciwi przewodnicy, strują podejrzane garkuchnie i dopadną malaryczne komary. Nic takiego się nie wydarzyło – i z tego punktu widzenia mój podróżniczy trud był daremny. Za to miałem doskonałe wakacje i wiele się nauczyłem.
Zacznę może od tego, co najsłodsze. Otóż wyobraźcie sobie, że na południu wszędzie wałęsają się bezpańskie psy. Ale nie takie groźne i parszywe, lecz piękne piaskowe kłapouchy – ciche i nieskończonej poczciwości. Aż bierze człowieka chęć takiego jednego biedaka sobie do Polski zabrać. Pieski są przekochane i absolutnie łagodne. Pewnie wykształciło się takie genetyczne przystosowanie – osobniki agresywne nie przetrwały w walce o byt. Ludzie ich nie tolerowali i nie karmili. A skoro wszędzie psy, to i mało kotów. Coś za coś. Ja kocham i jedne, i drugie.
Druga rzecz, która rzuciła mi się w oczy, to niezwykła łagodność Meksykanów. Są cisi, spokojni, życzliwi, a jednocześnie nieco wycofani. Nie spotkałem nikogo, kto wzbudzałby niepokój, nikogo agresywnego czy pijanego. Nawet włócząc się nocą po biednych dzielnicach CDMX, ani przez chwilę nie odczuwałem tego niepokoju i wzmożonej czujności, które towarzyszą mi wieczorami na Pradze, w niektórych dzielnicach Nowej Huty czy w tzw. Trójkącie Bermudzkim we Wrocławiu. Jednakże nie to mnie zdziwiło i zaskoczyło. Zupełnie nie zgadzał się z moimi wyobrażeniami stosunek Meksykanów do kobiet. Wyobrażałem sobie, że będę oglądał wielu tęgich, wąsatych mężczyzn palących papierosy, pijących alkohol i leniwie obserwujących krzątające się kobiety. Nic z tych rzeczy! Nie widziałem ani pół macho, a kobiety, wedle moich obserwacji, traktowane są z naturalnym szacunkiem i nic nie oddziela ich od mężczyzn. No, może z wyjątkiem płotków na stacjach metra. Musiało być kiedyś nieciekawie, bo dla kobiet i dzieci są specjalne, zastrzeżone wagony metra i części peronów. Jest to, naturalnie, prawo kobiet, a nie obowiązek, żeby z tego korzystać.
W dodatku w pociągach widziałem nieco żenujące swą dosłownością, acz wymowne ideogramy zakazujące molestowania kobiet. Jednak czymś, co uderzyło mnie (i rozczuliło) najbardziej, są wszechobecne pary (także gejowskie i lesbijskie) trzymające się za ręce. Meksyk sprawił na mnie wrażenie ciężko pracujących (tak, tak!), bardzo łagodnych i kochających się ludzi. Biednych, lecz schludnych. Prostych, lecz nigdy prostackich. Żadnego pijaństwa, agresji i chamstwa, którego tyle widzi się w Polsce. A z tą biedą to też bym nie przesadzał. Owszem, jest bałagan i wiele dziadostwa, a poziom organizacyjny przestrzeni publicznej przypomina Polskę w lat 90. (w Chiapas – nawet z lat 80.). Jednocześnie jednak na ulicach samochody nie gorsze niż w Polsce, a artykuły pierwszej potrzeby, na czele z żywnością, naprawdę tanie.
Owszem, widać nędzarzy, lecz nikt nie jest głodny ani nie chodzi bez butów, jak to bywa jeszcze tu i ówdzie w Azji. Mimo to nierówności społeczne rzucają się w oczy. A co gorsza, nierówności te mają, jak w wielu krajach, również podłoże rasowe. W bogatych dzielnicach CDMX piękni panowie i panie o jaśniejszej karnacji, czyli potomkowie Hiszpanów niezmieszani z tubylczymi „Indianami”, siedzą sobie w pięknych restauracjach, obsługiwani przez ciemnych metysów, a wokół żebrzą jeszcze ciemniejsi „Indianie”. Używam tu cudzysłowu, bo słowo „Indianin” jest na lewicy kwestionowane jako deprecjonujące. Wciąż jednak większość rdzennych mieszkańców obu Ameryk tak się określa, więc dalej będę pisał Indianie bez cudzysłowu.
Nie, nie powiem, żeby nie było tam bałaganu. Kraj niezbyt zamożny, więc wiele rzeczy się po prostu odpuszcza lub sprowadza do minimum. Na skrzyżowaniu patrzysz, czy samochody mają czerwone, czy zielone. Po co osobny sygnalizator? Źle jest również z informacją. Na wielkim lotnisku w CDMX jest metro, lecz prawie nieoznakowane. Mogłoby to bowiem szkodzić firmom taksówkowym. Co gorsza, Meksykanie bodajże nigdy nie mówią „nie wiem”, a często nie wiedzą. W rezultacie otrzymujesz błędne informacje i tracisz czas. Ale od czego GPS i internet! Są to wszystko tylko drobne uciążliwości. Przez dwanaście dni nie spotkała mnie żadna przykrość, nikt mnie nie oszukał ani nie groziło mi żadne niebezpieczeństwo. Sądzę, że byłem bezpieczniejszy niż na wakacjach w Polsce. Choć bynajmniej nie zamierzam negować faktu, że Meksyk jest krajem o wysokiej przestępczości, a wszelkiego autoramentu gangsterzy mają się dobrze, chronieni przez skorumpowanych urzędników. Pisze się i mówi o tym otwarcie, bo kraj jest dość demokratyczny, a prasa – w większości bulwarowa – jest wolna. Lęk przed przemocą widać zwłaszcza w stolicy – budynki publiczne są otoczone płotami i zasiekami, a tak obwarowanego parlamentu jak w CDMX nigdy wcześniej nie widziałem. Na wylotach z miast są uzbrojone rogatki i w ogóle jest miejscami mocno „po amerykańsku”. Policja skupia się na bandytyzmie i kontrabandzie, więc na drobiazgi nie ma czasu. Odbija się to na ruchu drogowym – słabo dozorowanym przez policję i rządzącym się swoimi prawami, o czym jeszcze powiem.
Najpierw słowo o jedzeniu. Obfitość targów i wszelkiego jadła jest niesłychana i dorównuje temu, co widziałem w Korei czy Tajlandii. Możesz kupić owoce morza i smażone robaki, lecz w końcu i tak robisz to co inni – od rana do nocy wcinasz naleśniki z mąki kukurydzianej. Sprzedają to kuchnie rozstawione na ulicach dosłownie co sto metrów, a kosztuje grosze. Za 30 zł można się obżerać jak dzień długi i szeroki. Nic dziwnego, że linii tam się nie trzyma. I choć mało kto starszy niż 25 lat jest szczupły, to korpulencję traktuje się jako coś najzupełniej normalnego. Jedzenie jest ostre, ale nie samo z siebie, lecz z samodzielnie dodawanych sosów i przypraw. Można ich po prostu nie używać. Niestety, chleba z serem czy zwykłego twarożku niemal nie uświadczysz. Od rana je się na ciepło i kukurydzianie. Dla osłody mamy zaś niebywale smakowite i nic niekosztujące mango, arbuzy oraz wspaniałe awokado. Tanie i łatwe do kupienia są również krewetki. Surówek prawie nie ma, a ich miejsce zajęły kwaśne nieco i szparagowate kaktusy. Spożycie mięsa jest niebywałe, w przeciwieństwie do ziemniaków, które podaje się skąpo. Napojem narodowym jest Coca-Cola, za to alkoholu pije się niewiele. W lepszych miejscach serwują pyszne kompoty w wielkich kubasach. Je się przy wspólnych stołach albo na stojąco w niezwykle przyjaznej atmosferze. Nasze bary mleczne z ich „magią” to królestwo bakterii, smrodu i nieuprzejmości. Sorry, ale daleko nam pod względem codziennej kultury do Meksyku, podobnie jak do prawie wszystkich innych krajów. Europa Wschodnia to naprawdę trudny teren.
Z pewnością łatwiej jeździ się samochodem po południowym Meksyku niż po Bałkanach czy Ukrainie. Ale trudniej niż po Polsce. Drogi na ogół marne lub średnie, a niektóre odcinki dość wysoko płatne. Zasady ruchu są właściwie wyłącznie natury obyczajowej, bo przestrzegania przepisów prawie nikt nie pilnuje. Wszędzie jest podwójna ciągła, lecz i tak wszyscy wszystkich wyprzedzają gdzie popadnie, łącznie z wielkimi ciężarówkami. Jednak atmosfera na drodze jest zupełnie wolna od agresji. Jeździ się po prostu nonszalancko, lecz nikt nikomu nie dokucza. Wręcz przeciwnie – ludzie masowo ustępują miejsca wyprzedzającym, a nawet do wyprzedzania zachęcają. Wyprzedza się notorycznie „na trzeciego” i jest to uważane za całkiem naturalne. Jednocześnie samochód ma zawsze rację – pieszy musi poczekać. Zupełnie jak w Rosji. Jednakże przebojem Meksyku są słynne „topas”, czyli wszelkiej maści, wielości i kształtu wredne i niezwykle gęsto ustawione spowalniacze ruchu, na których można sobie zniszczyć zawieszenie. Trzeba się nauczyć w porę zauważać te progi, pamiętając o tym, że część z nich nie jest w ogóle oznakowana. Rezultat jest doskonały. Nie ma mowy, żeby jakiś kozak przejechał przez wieś 100 na godzinę. Ani nawet 50. Dlatego przez gęsto zabudowany teren poruszasz się ze średnią prędkością 40 km/h. Oczywiście jeździ się na automatach, bo z biegami można by na tych „hopkach” zwariować.
Nie będę tutaj zgrywał przewodnika, ograniczając się do kilku podstawowych informacji i rekomendacji odnoszących się do CDMX i Chiapas.
Miasto Meksyk jest zadziwiające i niesłychanie różnorodne. Ma też dokonały klimat, bo choć to głębokie Południe, wysokość ponad 2 tyś. m n.p.m. sprawia, że nie jest tak strasznie gorąco. A w porze deszczowej (czyli teraz) deszczyk daje dodatkową ochłodę. Wspaniale się to miasto zwiedza i nigdzie nie jest tak potwornie tłoczno, jak to bywa w megamiastach Azji czy w Istambule. Generalna zasada poruszania się jest jednak taka sama jak w Tokio czy Seulu: jedziesz metrem najbliżej jak się da miejsca docelowego, a stamtąd bierzesz za grosze taksówkę, żeby przejechać brakujące kilka kilometrów. W CDMX używaliśmy Ubera – tanio, szybko i bezpiecznie. CDMX to megapolis, licząca sobie 22 mln mieszkańców, największe miasto świata hiszpańskojęzycznego. Jednak z punktu widzenia turysty wystarczy poruszać się po prostokącie o wymiarach 12 na 3 km, rozciągającym się z zachodu na wschód od muzeum sztuki Museo Soumaya mniej więcej do parlamentu (Congreso de la Union). Najważniejsze muzeum to Muzeum Antropologii, prezentujące kulturę rdzennych ludów Meksyku, a najważniejsze miejsce w mieście to usytuowany pośrodku owego umownego prostokąta plac Konstytucji, czyli Zocalo. Znajduje się tam katedra oraz pałac prezydencki. Niedaleko jest wieżowiec zwany Torre Latinoamericana, na który warto wjechać dla przepięknego widoku rozciągającego się po horyzont w każdym kierunku miasta.
Najpiękniejszym świeckim budynkiem w mieście jest bez wątpienia położony może kilometr od Zocalo Palacio de Belles Artes – perła Art Noveau, najważniejsza sala koncertowa i teatralna w Meksyku. Są tam również wspaniałe freski, przedstawiające ideały latynoskiego komunizmu. Z powodów historycznych ważniejszy jest jednak położony na świętym wzgórzu Azteków Zamek Chapultepec. Po zwiedzeniu „prostokąta”, na co trzeba poświęcić ze trzy dni, trzeba się jeszcze wybrać taksówką kilka kilometrów na południe do „dzielnicy kojotów” (Coyocan), która jest piękną kolonią, czyli enklawą – miasteczkiem w mieście. Znajduje się tam słynny dom Fridy Kahlo (do zwiedzania) oraz nie mniej słynny dom Trockiego (obecnie zamknięty).
Trzeba się też wybrać kilka kilometrów na północ – do Basilica de Guadelupe, czyli kompleksu świątynnego (w części współczesnego), pełniącego rolę podobną do polskiej Jasnej Góry. Bardzo zachęcam również do dość dalekiej wyprawy na południową granicę megapolis, do miasteczka o nazwie Xochimilco. Panuje tam atmosfera meksykańskiej prowincji i są fantastyczne targi. Przede wszystkim jednak znajdują się tam słynne „pływające ogrody”, co w praktyce oznacza zwariowaną przejażdżkę łodzią po malowniczym kanale, w otoczeniu ładnych ogrodów i plantacji roślin ozdobnych. Ludzie tam na tych łodziach dość tłumnie jedzą, piją i śpiewają. Bardzo to jest fajne. Podobno właśnie tam, na jednym z jezior, znajdowała się wysepka, na której orzeł z wężem w pysku dał Aztekom znak, żeby się osiedlili. Jest to więc symboliczne centrum Meksyku (czyli kraju Azteków). Scena z orłem upamiętniona jest stosowną rzeźbą na Zocalo. Indian w ogóle się hołubi w przestrzeni publicznej – gorzej z codzienną praktyką.
Zanim powiem coś o Chiapas, kilka słów o życiu religijnym. Bez wątpienia Meksykanie są narodem pobożnym. Kościół katolicki nie jest jednak wszechobecny, a państwo, przynajmniej na poziomie federalnym oraz samej stolicy, nie ma charakteru wyznaniowego. Stolica w ogóle jest dość wyzwolona – plansze w metrze przypominają o prawie kobiet do bezpiecznej aborcji (obowiązuje w CDMX i kilku stanach), można kupić marihuanę (batalia o jej pełne zalegalizowanie powoli zmierza do szczęśliwego końca – dzięki korzystnym wyrokom sądów), a księży się nie widuje na ulicach. Ba, nie słychać nawet dzwonów, a większość starszych kościołów jest zapuszczona. Wynika to właśnie z pobożności Meksykanów, którzy szukają bardziej autentycznych i „gorących” wspólnot religijnych, masowo odchodząc do Kościołów neoprotestanckich.
Na południu kraju widzi się je niemal co krok. Zresztą i katolicyzm ma swój wewnętrzny „ruch odnowy”. Są w Meksyku osady zakładane przez ludzi szczególnie religijnych – również katolickie. Z ciekawości wybrałem się na mszę we wspomnianym sanktuarium NMP z Gwadelupy. Rozumiałem piąte przez dziesiąte, lecz ogólny sens kazania był taki: „trzeba szanować i wspierać bliźnich, wybaczając im słabości nie dlatego, że tak chce Bóg i nie dla Boga, lecz dla nich samych; Bóg zaś odnajdzie w tym i cześć dla siebie, bo mieszka w duszy w każdego człowieka”. Bardzo słusznie. Tylko że w Polsce by to nie przeszło.
Życie religijne niedaleko stoi od polityki. Zwłaszcza w latynoamerykańskim kosmosie. To świat zjednoczony przez język, wspólną historię wyzwoleńczą i wspólną walkę o zniesienie stosunków feudalnych i demokrację. Dlatego katolicyzm jest tam nieodłącznie spleciony z rewolucją komunistyczną, a konserwatywny, feudalny Kościół dominuje tylko w kilku niewielkich krajach. W Meksyku jest w defensywie. Większość ludzi czuje się tam chrześcijanami i wydaje im się oczywiste, że oznacza to samo przez się opowiadanie się za rewolucją społeczną i ideałami komunizmu. A komuniści za to również najczęściej respektują religię. Aż miło na to popatrzeć. Bo to jest po prostu trochę lepszy od naszego świat. Gdyby jeszcze udało się zamknąć bandytów i zlikwidować produkcję twardych narkotyków, Meksyk byłby szczęśliwym krajem.
Imponuje w Meksyku skala aktywizmu społecznego – nieporównywalnie większa niż w Polsce. Aktywizm jest czymś tak oczywistym, że wpisał się w codzienność i wtopił w krajobraz ulicy. W CDMX można spotkać co najmniej kilka miasteczek namiotowych, a demonstracje Indian, feministek lub osób walczących o legalizację marihuany widzi się każdego dnia. Policji jest dużo, lecz zachowuje się spokojnie. Jest czymś uderzającym, że demonstracje kobiet obstawiane są przez odziały policji złożone wyłącznie z kobiet. Nigdy wcześniej nie widziałem policjantek z tarczami i w hełmach. W CDMX widziałem ich dosłownie tysiące. Nieustannie demonstrują Indianie w Chiapas, szalenie dumni z osiągnięć swojej rewolucji sprzed ćwierćwiecza. Hasła zapatystów widzi się w wielu miejscach, a niektóre gminy Chiapas wciąż wydają się „autonomiczne”. Przelewanie krwi podobno już się prawie skończyło, choć protesty nie ustają. Indianie chcą autonomii, ziemi, równości i demokracji bezpośredniej. I krok po kroku to osiągają. Mają szerokie poparcie. Widziałem stałą blokadę ważnej szosy w Chiapas, ale nie było wokół tego żadnej agresji. W ogóle przez dwanaście niezwykle aktywnych i ruchliwych dni w Meksyku nie spotkałem żadnej agresywnie zachowującej się osoby. Wiem jednakże, iż czasami dochodzi do rozruchów, z czego korzystają przestępcy. Coś takiego miało miejsce rok temu.
No właśnie, Chiapas. Piękna kraina! Morze i góry. Dżungla i przepiękne, postkolonialne miasto San Cristobal (akcent na drugą sylabę), w którym można się zakochać. Jedźcie tam koniecznie! Nie będę tutaj robił za przewodnik. Powiem tyle: ruiny Majów w Palenque są przepiękne, jakoż i dżungla wokół. Można koło miasta Palenque, w pobliżu ruin, zamieszkać na jednym z bajkowych „dżunglowych kempingów”. Poza tym ogląda się przepiękne wodospady i jeziora. Pogranicze z Gwatemalą bajkowe. Ale dla mnie hitem był kanion Sumidero. Wypływa się z przystani dosłownie w samym mieście Tuxtla (stolicy Chiapas) i po chwili łodzią motorową wpływa się pomiędzy kilometrowe ściany wyrastające znad samej wody. Do tego dżungla, krokodyle opalające się na wąskich brzegach, pelikany i inne cuda. Dwie godziny wspaniałej przygody. I cały czas jesteś parę kilometrów od półmilionowego miasta. Zdumiewające. W ogóle krajobrazy Chiapas, zwłaszcza w rejonach górskich, zapierają dech w piersi. Polska jest piękna, lecz tylko Tatry mogą się równać z tamtą rajską krainą.
Zawsze zazdrościłem Ameryce Łacińskiej jej potęgi i jedności kulturowej. Półtora kontynentu mające wspólną historię i wspólne mity, które łącznie są silniejsze od lokalnych konfliktów. Wszystkie kraje dumne ze swej walki o niepodległość, lecz jednocześnie dumne z hiszpańskiego pochodzenia. Wszystkie dumne ze swych rewolucji społecznych i mocno osadzone w lewicowych ideałach. Jednocześnie wszystkie wciąż mocno chrześcijańskie. I jeszcze Indianie – w końcu w pełni włączeni do panteonu historii. To zdumiewające, że rolnik w meksykańskiej Kalifornii ma więcej wspólnego z oddalonym o tysiące kilometrów rolnikiem z południa Chile niż Polak ze Słowakiem czy Białorusinem. Jesteśmy nieszczęśliwym narodem, który wyzbył się wszelkich więzi. Nie mamy przyjaciół ani krewnych, nikogo nasz los nie obchodzi – i wzajemnie. Nasza chata z kraja, choć leżymy w centrum kontynentu. Nawet Słowacy mają swoich Czechów (mimo wszystko), a Białorusini Rosjan (mimo wszystko). Ale to już inna historia.
Na koniec kilka ciekawostek natury społecznej.
– W Meksyku jest „Meksyk”, czyli libertariańska wolność, wynikająca z braku sił i chęci policji, żeby zajmować się drobiazgami. Dlatego swobodnie przechodzimy na czerwonym. Na oczach policji.
– W Meksyku rząd federalny i rządy stanowe lubią mieć dużo pracowników i wyborców, a za to nie lubią bezrobocia. Dlatego wszędzie widzimy panów machających chorągiewkami, że można jechać, albo gwiżdżących, że metro nadjeżdża. Zupełnie jak w Korei.
– W Meksyku traktuje się chrześcijaństwo poważnie. Skoro jest powiedziane, że Żydzi to naród wybrany, to znaczy, że jest wybrany. Często spotyka się gwiazdę Dawida i odniesienia do judaizmu – głównie w kontekście neoprotestanckim, lecz również w przestrzeni świeckiej. W Ameryce Łacińskiej Żydów się lubi i ceni.
– Gorzej z nakazem święcenia dnia świętego. W niedzielę w CDMX jest istna orgia handlu. Na 5 km kw. w środku miasta można kupić wszystko. Niestety również usługi prostytutek stojących pod zielonym płotem wzdłuż ruchliwej ulicy.
– Cmentarze w Chiapas to kolonie małych domków-grobowców. Trochę jak u Romów.
– Meksykanie prawie nie palą papierosów!
– Jakieś szaleństwo panuje na punkcie okularów. Optycy są na każdym kroku.
A w bonusie kilka fotek. Najpierw wizja piekła z kościoła w centrum CDMX. Potem zielony krucyfiks z peruką – z wiejskiego kościółka w Tabasco. Dalej mówi samo za siebie. A na pożegnanie kanion Sumidero pod Tuxtlą w Chiapas. Koniecznie jedźcie do Meksyku! Sam widziałem tylko kawałeczek i muszę się wybrać raz jeszcze. Buen viaje!