Franciszek – Putin. I o co ta wrzawa?
Od początku inwazji Rosji na Ukrainę trwa niesmaczna „rozkmina” każdego słowa wypowiedzianego przez papieża Franciszka, czyli Jorge Mario Bergoglio. Czym bardziej odżegnuje się od potępienia Rosji i czym bardziej nie wymienia Rosji i Putina w swoich nader symetrystycznych i śliskich wypowiedziach na temat wojny, tym większe zyskuje zainteresowanie mediów. Dziś, gdy w wywiadzie dla „Corriere della Sera” porównał NATO do szczekających psów, cały demokratyczny świat zatrząsł się z niedowierzania graniczącego z oburzeniem.
Jakże to tak! Papież okazuje zrozumienie Rosji i nawet chce jechać do Putina (do Zełenskiego, rzecz jasna, nie), ubolewając, że ten nie zechce go przyjąć?! To niesłychane i żenujące. Otóż słychane i całkiem normalne. A poświęcanie tej sprawie tyle medialnej uwagi to objaw zastarzałego, odruchowego serwilizmu wobec Kościoła, prowadzący do utwierdzenia w opinii publicznej szkodliwego i niczym nieuzasadnionego przekonania, że po instytucji tak (rzekomo) autorytatywnej etycznie i szlachetnej jak papiestwo należy oczekiwać głosu mądrości, prawdy i rozwagi. Tak? A to niby dlaczego?
Być może jest prawdą, że od wypowiedzi Franciszka coś zależy, bo dla wielu ludzi jest autorytetem. Jeśli nie mówi wprost, że Rosja napadła na Ukrainę i że trzeba Ukrainy bronić, to z pewnością są tacy, którzy pod wpływem takiego stawiania sprawy będą sceptyczni co do racji ukraińskich i mniej skorzy do popierania antyrosyjskiej koalicji. W tym sensie przysłuchiwanie się temu, co mówi Franciszek, ma sens.
Chodzi jednak o proporcje. Ilu ludzi papież jest w stanie nastawić „symetrystycznie” do wojny w Ukrainie? Kilka, kilkanaście milionów? Gdzie? W Ameryce Południowej, w Europie? Tej pierwszej może prędzej – z Europą byłbym ostrożny. Tak czy inaczej, wpływ Bergoglio nie jest wielki, a też nie zmniejszy się z powodu biadolenia liberalnych mediów. Klientela Watykanu nawet ich bowiem nie czyta i nie ogląda. Lepiej więc może nie podbijać autorytetu dawno już ze szczętem skompromitowanego (niezręczne słowo, bo kiedyż nie był „nie skompromitowany”?) Kościoła, przywiązując taką wagę do wypowiedzi jego dygnitarzy, łącznie z papieżem.
Kościół zawsze kierował się interesem własnym i nigdy nie potępiał żadnego reżimu i żadnej wojny, jeśli nie przemawiał za tym jego interes. Nigdy nie czynił nic, co mogłoby go osłabić, a więc nigdy świadomie nie poświęcał niczego ze swych zasobów i potęgi, aby stanąć po stronie pokrzywdzonych. I nie jest to tylko kwestia pospolitego cynizmu, lecz również oficjalnej doktryny. Kościół uważa się bowiem za narzędzie Boga, a własną potęgę i jej wzrost traktuje jako środek zbawienia, przybliżający nadejście Chrystusa, który zapanuje na całej ziemi. Inaczej mówiąc, władza Kościoła niejako toruje i wyprzedza władzę Chrystusa Króla.
Zgodnie z tą zasadą Kościół zawsze staje jednocześnie po stronie silniejszego (i stoi przy nim silniej) oraz słabszego (stojąc przy nim odpowiednio słabiej i mniej pewnie). Dzięki tej świętej dwulicowości, którą tłumaczy roztropnością i rozwagą, uzyskuje poparcie po obu stronach konfliktu.
Może garść przykładów. Kościół jednoznacznie wspierał agresywną politykę podległego papieżom zakonu krzyżackiego, lecz gdy przyszło do wojny z Polską i Litwą, pozwalał na to, aby wróg miał swoich katolickich kapelanów, życzących zwycięstwa polskiemu królowi. Kościół poparł Targowicę i rozbiory, lecz jednocześnie nie karał działających lokalnie księży patriotów. Mogli się przydać do utwierdzania lokalnego mitu, że Kościół jest ostoją polskości. Kościół stanął twardo po stronie Hitlera, i do tego stopnia zyskał jego zaufanie, że otrzymał w zarząd nazistowską i zwasalizowaną Słowację. Dyktatorem został ksiądz, który wysłał do gazu 60 tys. Żydów. Na terenach polskich papież ustanowił niemieckich biskupów. Po wojnie Watykan dał schronienie setkom hitlerowskich zbrodniarzy.
I tak dalej. A jednocześnie pozwalał, aby katoliccy księża w Polsce i paru innych krajach błogosławili żołnierzy do walki z Niemcami, którym, rzecz jasna, niemieccy duchowni udzielali błogosławieństwa znacznie bardziej dobitnego, bo biskupiego. I wszystko to działo się pomimo tysięcy ofiar pośród samych księży. Te ofiary oraz przypadki heroizmu księży pomagających Żydom stanowiły doskonałą zasłonę dymną przesłaniającą pewną i gorliwą współpracę z Hitlerem. Zresztą jakże mogłoby być inaczej, skoro Hitler był pierwszym współczesnym przywódcą, który zdecydował się przenieść zbrodnicze prawodawstwo państwa kościelnego (getta i inne formy upodlenia Żydów) na grunt prawa swego państwa (w postaci tzw. ustaw norymberskich).
Jedyne wojny i rebelie, które papieże szczerze potępiali, to te, które zawierały aktywny pierwiastek antykatolicki, jak to miało miejsce w przypadku rewolucji francuskiej, republikanów w czasie wojny domowej w Hiszpanii czy też rewolucji bolszewickiej. Przemoc faszystowska, zwłaszcza ta, której dopuszczali się tyrani wyznania katolickiego, zawsze cieszyła się mniej czy bardziej otwartym poparciem Kościoła. W przypadku większości państw faszystowskich (Włochy, Hiszpania, Portugalia) Kościół brał bezpośredni udział w rządach, a religia katolicka miała status państwowej ideologii.
W innych przypadkach Kościół wspierał rządzące junty, jakkolwiek istniała też w jego łonie antyfaszystowska opozycja. Wszelako gdy tak się działo, była ona stanowczo zwalczana. Najbardziej znany przykład to południowoamerykański ruch teologii wyzwolenia, represjonowany przez Jana Pawła II, czyli papieża, który wprost celował w tym, co dzisiaj czyni Franciszek, a mianowicie w symetryzmie. Miał zwyczaj „wzywać do opamiętania” walczące strony, tak jakby nie miało znaczenia, kto jest agresorem, a kto się broni. Trudno o bardziej zdradziecką i wredną postać protekcjonalności. A to tym bardziej, że w oczach ludu ten, kto „stoi pośrodku”, uchodzi za bezstronnego i wygląda na „rozdzielający strony” autorytet. Za pomocą takiego tricku papież i naśladujący go biskupi mogli przydawać sobie prestiżu. Albowiem w oczach wiernego ten, kto poucza, stoi wyżej od pouczanych, a ci ze swej strony powinni pokornie go wysłuchiwać.
Wstrętne to wszystko, ale papieże, nie mając dywizji (choć dawniej mieli – i to niemało), muszą taką politykę prowadzić, jeśli chcą, aby Kościół nadal uchodził za mocarstwo. Tylko czy prasa musi mu w tym pomagać, utwierdzając opinię publiczną w przekonaniu, iż jest rzeczą o kluczowym znaczeniu, co też raczył powiedzieć pan Bergoglio? Nie sądzę.
Bergoglio boi się Putina, bo wie, że jak będzie dla niego niegrzeczny, to ucierpi na tym i tak bardzo słaby Kościół katolicki w Rosji. Poza tym jest na tyle stary, że utrwalił się w nim nawyk myślenia o Moskwie jako centrum prawosławia, choć dawno już co najmniej tak samo silny jest Kijów, a Bukareszt czy Ateny (Istambuł) też nie są pętakami. Przede wszystkim jednak myśli w kategoriach mocarstwowych – jak na przywódcę najstarszego z nich przystało. Rosja jest jednym z wcieleń schrystianizowanego Rzymu, następczynią Bizancjum, a tym samym ma swoje miejsce w „planie zbawienia”. Jak ktoś zna choćby odrobinę mentalność watykańską, nie może się dziwić fascynacji Bergoglia Putinem. Normalna sprawa. Wystarczy wzruszyć ramionami.