Dziwna moda na stoicyzm
Każdy by chciał w kłopotach zachowywać stoicki spokój. Lepsze opanowanie niż histeria. To pewne. Żadna to filozofia, a jednak frazeologizm „stoicki spokój” działa jak słup ogłoszeniowy, na którym reklamuje się starożytny grecko-rzymski system. Jest coś takiego w stoicyzmie, co sprawia, że wciąż, jak przed dwoma tysiącami lat, wielu ludziom wydaje się atrakcyjną odskocznią od chrześcijaństwa. Niesłusznie. To nie jest taka piękna filozofia, jak ją malują. Warto czytać „Rozmyślania” cesarza Marka Aureliusza, lecz nie warto strugać stoika. Wbrew licznym propagatorom (działającym również w Polsce) stoicyzm to nie jest filozofia na nasze czasy.
Mody filozoficzne najczęściej nie są zbyt „retro”. Była moda na Marksa, na Nietzschego, ale to niemalże nasi współcześni. Była też moda na Sartre`’a, na Derridę – obaj to filozofowie XX wieku. Ale żeby wracać do takich staroci jak stoicyzm? Chociaż raz już tak było. Stoickim wierszem „Dezyderata”, napisanym w 1927 r. przez Amerykanina Maxa Ehrmanna, zachwycało się pół świata. A jednak trudno wyobrazić sobie bardziej niewspółczesną ideologię niż owa prywatno-publiczna doktryna dekadenckiej epoki schyłku greckiego świata, umierającego w objęciach rzymskiego imperializmu. Hegel pisał o stoicyzmie w „Fenomenologii Ducha”: „Jako ogólna forma ducha światowego stoicyzm mógł wystąpić tylko w okresie powszechnego strachu i zniewolenia, ale również kultury ogólnej, która kształtowanie ducha wzniosła na poziom myślenia” (tłum. Św. F. Nowicki). W myśleniu zrobiliśmy chyba postępy. A strach i zniewolenie? Bywało gorzej.
Dziwaczną recydywę tej filozofii komplikuje dodatkowo podpieranie się w tym wszystkim rywalami stoików, czyli uczniami Epikura. Owszem, stoicyzm i epikureizm wyrastają z jednego pnia, niemniej są to doktryny wykluczające się wzajemnie. Widocznie synkretycznym umysłom naszych czasów to niestraszne. Ważne, że różnej maści starożytni „uczą, jak żyć” i można takie czy inne spostrzeżenia o życiu poprzeć ich autorytetem, zaprawiając to antyczną anegdotą oraz, koniecznie, „praktycznym przykładem z naszego życia”.
O kim mowa?
Stoicyzm to nazwa nurtu filozoficznego powstałego w III w. p.n.e. w Atenach. Nazwa wywodzi się od słowa stoa, oznaczającego budynek bramny w murach miasta. Każdy może sobie zobaczyć na jednej z gwarnych uliczek pod Akropolem dziurę w ziemi – wykopaliska w miejscu, gdzie Zenon z Kition stworzył swoją szkołę. Być może pochodził ze Wschodu, być może nawet był Żydem. Kto wie, czy stoicyzm nie był pierwszym bardzo pośrednim zetknięciem kultury greckiej z tradycją hebrajską. To tylko dywagacje.
Pewne jest, że kilka stuleci później ruch umysłowy zapoczątkowany przez Zenona, Chryzypa i Kleantesa wywarł ogromny wpływ na wyobraźnię chrześcijańską i chrześcijańskie doktryny, jakkolwiek odrzucenie stoicyzmu razem z całą ideologią państwową Imperium Romanum, na doktrynach stoickich opartą, było niezbędnym warunkiem ukształtowania się nowej, chrześcijańskiej tożsamości. Powiada się, że chrześcijaństwo jest syntezą religii żydowskiej z filozofią grecką. W pierwszym rzędzie było judaizacją platonizmu albo platonizacją judaizmu. Jednak gdy chrześcijanie poznali inne greckie filozofie, ochoczo je na swoje potrzeby adaptowali. Tak było ze stoicyzmem, a później, w dojrzałym średniowieczu, z arystotelizmem. Ciągle żyjemy w długim cieniu jerozolimskiej Świątyni i ateńskiego Akropolu. Czym bardziej zmierzcha słońce cywilizacji Zachodu, tym bardziej złowrogo wydłużone i koślawe są te antyczne cienie.
Stoicyzm opierał się na doktrynie fizycznej, mówiącej, że świat jest jedną, ciągłą materialną Naturą, przepojoną eterycznym tchnieniem Ducha. Cząstką boskiego ducha (logosu) jest każda dusza ludzka. Istotą świata jest rozum i harmonia. Dlatego tylko przez jasność umysłu i zapanowanie nad chaosem uczuć można osiągnąć jedność z prawdziwym bytem, a tym samym spokój i szczęście. Rozumność, cnota i szczęście są jednym. W nich jest cel i dobro człowieka. Cała reszta to pozory i ułuda.
Jedność rozumu w świecie sprawia, że wszelkie różnice stają się nieistotne. Wszyscy razem stanowimy powszechną rozumną ludzkość i wszystkich nas obowiązuje ta sama racjonalność i oparta na niej etyczność. Jej podstawą jest niepodległość wolnego i rozumnego człowieka wobec silnych emocji, nieprzywiązywanie się do rzeczy doczesnych, sprawiedliwy i bezstronny osąd spraw, rzetelność w działaniu, zdolność do pogodzenia się z losem i poprzestawania na tym, co nam przeznaczone. Afirmacja świata i własnego losu wynosi człowieka ponad okoliczności życia i wyzwala ku wszechświatowej mądrości. Ideałem stoików był doskonale opanowany, przenikliwy, do cna logiczny i niezależny mędrzec. Łagodny, niezawodnie roztropny i szczęśliwy.
Ów mistrz skupia się na życiu wewnętrznym, ignorując rzeczy, na które nie ma wpływu i które nic dla jego cnoty i rozumu nie znaczą. Kto ma siebie, ten ma Boga, rzec by można. Ideał stoickiego mędrca stał się, obok „męczennika za wiarę”, drugim najpopularniejszym wzorcem osobowym odzwierciedlanym przez chrześcijańskiego świętego. Święty jest wszak człowiekiem uniwersalnym, wolnym od prywatnych interesów i egotycznych namiętności. Jego misja jest powszechna, a jego miejscem – cały świat, czyli Państwo Boże.
W nazwie Kościoła katolickiego, tj. „powszechnego”, zaklęte jest to stoickie dziedzictwo. Chrześcijanie na Zachodzie byli przywiązani do myśli, że gdy już wszystkie ludy uwierzą w Chrystusa, Onże zstąpi po raz wtóry z niebios, by królować na całej ziemi. Stąd „katolicyzm”. To bardzo stoickie. Chrześcijanie wschodni natomiast skupiali się na tradycyjnej żydowskiej idei prawa – świat istnieje dzięki sprawiedliwym, którzy przestrzegają nakazów Pisma. Jezus wróci, gdy wierni wypełniać będą swe powinności. Dlatego woleli mówić o sobie, że są „ortodoksyjni”, co później w staroruskim brzmiało „prawosławni”, a po polsku znaczy „prawowierni”.
Stoicy nie byli szczególnie religijni i właśnie dzięki temu pozostawiali dużo miejsca na religijną interpretację swych doktryn. Jedna z nich mówiła o wielkiej przemianie, jaką musi przejść człowiek, by wyzwolić się od żądzy dóbr pozornych. Łatwo było tę przemianę zinterpretować jako zawierzenie Chrystusowi. Bardzo, ale to bardzo „poganie” przydawali się chrześcijanom. Jak z ruin zburzonych greckich świątyń budowano kościoły, tak z fragmentów greckich doktryn składano chrześcijańskie teologie – ariańską, katolicką, wreszcie i prawosławną. Doktryny te miały raz na zawsze pogrążyć „pogaństwo”, lecz jak tu skutecznie wyrzec się własnego dziedzictwa? Taki św. Augustyn na przykład. Prawie wszystkie jego tezy filozoficzne dają się odnaleźć w greckim neoplatonizmie i stoicyzmie właśnie. Nawet Duch Święty z chrześcijańskiej Dwójcy jest dziedzicem stoickiego logosu i stoickiej pneumy, czyli logosu działającego w przyrodzie. A gdy Jezus awansował na tron Boży i narodziła się w myśli chrześcijańskiej Trójca Święta, te dwa stoickie pojęcia były jak znalazł. Chrystus został kosmicznym logosem, a Duch Święty, choć niematerialny, przybrał cechy pneumy – tchnienia ożywiającego świat i przepajającego go swoją boską wszechobecnością. Choć czczony i wyobrażany na modłę orientalną, Jezus otrzymał teologiczną rangę greckiego Hermesa, a do tego jeszcze grecką twarz Aleksandra Macedońskiego. Jako Bóg otrzymał też stosowny rodowód, i to znów w typie greckim – przypisano mu dziewiczą Matkę.
Z upływem stuleci Jezus stopniowo prawie całkiem utracił swą żydowską tożsamość; pamiętano jedynie o tym, że był obrzezany. Odzyskał ją całkiem niedawno, a i to nie we wszystkich Kościołach chrześcijaństwa. Na orientalnym „drzewie życia”, czyli krzyżu, od kilku tysięcy lat symbolizującym więź między Ziemią i Niebem, wciąż widzimy święte zwłoki pięknego Macedończyka, a nie żydowskiego kaznodziei, studiującego Torę w jerozolimskiej Świątyni. Jako kapłan ma nakrycie głowy. Ale jest nim parodiująca rzymski wieniec dębowy cierniowa korona. Zdumiewający splot powikłanych związków kulturowych i symbolicznych. Wróćmy jednak do stoików.
Uniwersalizm stoicki, wynikający z panteistycznej metafizyki i racjonalistycznej etyki, był więc prefiguracją uniwersalizmu chrześcijańskiego. Pewnie gdyby nie stoicy, greccy chrześcijanie epoki aleksandryjskiej nie wpadliby na to, żeby nawracać wszystkich łącznie z barbarzyńcami. Trzeba było sporo wyobraźni, aby z biblijnego „ludu Izraela” zrobić całą „ludzkość”. I właśnie stoicy, nic o żadnym Izraelu nie wiedząc, taką wyobraźnię mieli. Jako pierwsi odkryli ową „ludzkość”, ponad różnicami oddzielającymi Greków i Rzymian od barbarzyńców. Było to zresztą bardzo na rękę Rzymowi, który hołdował stoicyzmowi, i to do tego stopnia, że wielcy politycy rzymscy lubili się zabawiać stoickim piórem. Wśród ważnych pisarzy stoickich poczesne miejsce przypada wszak Senece i cesarzowi Markowi Aureliuszowi (ten zabawiał się pisaniem po grecku!).
Idea ludzkości, tak później przydatna dla religijnych podbojów chrześcijan i mahometan, rzymianom służyła jako etyczne uzasadnienie ich panowania nad światem. Oto rzymski podbój nikomu niczego nie odbiera, lecz jedynie przydaje – przydaje barbarzyńcom rozumu wcielonego w rzymską cywilizację, rzymską organizację i rzymskie prawo. Podbite ludy stają się dzięki rzymskiemu panowaniu częścią uniwersum rozumu i cywilizacji.
Żeby jakoś osłodzić niezbędną i zupełną subordynację jednostki względem rozumu wcielonego w rzymskie państwo, wymyślono dla niej „prywatność”, czyli „sferę wyłączoną”. Rzymskie prawo bardzo starannie ją chroni. W życiu prywatnym, czyli w domu, inaczej mówiąc względem swoich kobiet, dzieci i niewolników, możesz robić, co chcesz, bylebyś za już za bramą swego obejścia słuchał się władzy. Ba, możesz nawet myśleć sobie, co chcesz. Twoja głowa i twój dom to twój azyl. Lecz już za murem twojego domostwa zaczyna się sfera publiczna, gdzie rządzi państwo i cesarz.
Bardzo sprytny wynalazek! Na szczęście imperium chrześcijańskie poniechało tej rozpusty. Prywatność została zlikwidowana na tysiąc lat. Władza kościelna wchodziła do domów, do serc i do umysłów. Chciała wiedzieć i kontrolować wszystko – nawet najskrytsze grzeszne myśli, które należało wyznać Bogu koniecznie w obecności kapłana.
Świadomość nieszczęśliwa
Gdy człowiek szuka wolności w wyrzeczeniu się samego siebie, w samoograniczeniu i stłamszeniu swoich pragnień i emocji, a w jego myśleniu o samym sobie dominuje poczucie własnej małości – na tle ogromnego Bytu, zwanego Naturą albo Bogiem – to taki człowiek jest biedny i nieszczęśliwy. Za Heglem ten samoumniejszający sposób myślenia nazywa się właśnie świadomością nieszczęśliwą. Była ona utrapieniem Europy od czasów sceptyków i stoików, na dobrą sprawę aż po narodziny nowoczesnych społeczeństw wolnych ludzi. Pogarda dla tego wszystkiego, co ulotne, zmienne, emocjonalne, połączona z afirmacją tego, co wieczne, niezmienne i logiczne, były napędem tej neurozy. Wstydź się, człowieku, przywiązania do marności tego świata. Pamiętaj, że jesteś nikim, a twoje dni są policzone. Zwróć oczy ku Wieczności, ku Bogu i Jego Rozumowi, ku niezmiennym prawom boskiej Natury – tam jest twoje prawdziwe mieszkanie, twój prawdziwy byt. Odkryj w sobie zarzewie nieskończoności, a uzyskasz szczęsną pewność przynależności do wieczystego Porządku Rzeczy i powszechnej wspólnoty Ducha. Gdy zaś wyzwolisz się ze złudzeń i naiwnych przywiązań do rzeczy przemijających, żadne nieszczęścia tego świata nie będą mogły cię dotknąć. Masz siebie, a mając siebie – masz wszystko. Skoro twoje dobro jest zawsze i bez reszty w tobie samym jako twój rozum i twoja cnota, to nie musisz się kłopotać światem zewnętrznym, łącznie z polityką. Poddawaj się biernie temu, co jest, bo wszystko to wszak marność i mierzwa. Chyba że los zrządzi, że będziesz urzędnikiem. Wtedy po prostu wypełniaj swoje obowiązki.
Oto filozofia, która przez tysiące lat służyła wychowywaniu ludzi w pokorze i posłuszeństwie. Oto sposób na zamknięcie ludzkich aspiracji w granicach życia wewnętrznego i unieszkodliwienie wichrzycielskich ambicji. Ścisłe przeciwieństwo naszej nowoczesnej etyczności.
Emocja samoponiżenia, tak charakterystyczna dla średniowiecznego chrześcijaństwa z jego doktryną grzechu pierworodnego, nie była jeszcze znana stoickim filozofom. Nie mogli nawet przypuszczać, że zainicjowali proces kulturowy i ideologiczny, który zaprowadzi myśli i postawy ludzkie niemalże na antypody antyku. Stoicyzm nie był cierpiętniczy ani mistyczny. Nie szukał transcendencji ani nie czekał raju. Wręcz przeciwnie. Stoicy sądzili, że w każdej chwili skupia się całość wszechświata – każda chwila, jeśli mądrze jest przeżyta, zasługuje na to, aby była ostatnia w naszym życiu. W tym wyraża się suwerenność mędrca. Jego „dobry duch” (eudaimonia – szczęście i pełnia życia) zespala go i godzi z wieczną, powszechną Naturą, w której jest doskonale zadomowiony (oikoiosis). Nietzsche, wielki wróg cierpiętnictwa, powoływał się chętnie na stoicką w gruncie rzeczy ideę Wiecznego Powrotu. Głosi ona, że egzystencja ludzka powinna być bezwarunkową afirmacją – zgodą na świat posuniętą tak daleko, że gotowi jesteśmy przeżywać go znowu i znowu. Stanąć ze swoim losem twarzą w twarz – nieskończenie wiele razy. Oto Nietzscheański patos. U źródła tej idei tkwi stoicka (między innymi) doktryna o kolistym czasie, który wiecznie miele elementy świata, pochłaniając wszystko i wszystko na nowo rodząc. Kto wie, czy dla Greków czas nie był najwyższym bóstwem?
Czy więc stoicyzm to tchórzliwa, oportunistyczna doktryna pokory wobec świata i władzy, filozofia emigracji wewnętrznej i bezczynności? Czy też może wzniosły i dumny panteizm, zrównujący ludzkich mędrców z bogami? Pycha totalnej samokontroli czy kompleks niewydarzonego terapeuty, który nie potrafi poradzić sobie z własnymi afektami, a chce pouczać innych? Zimny intelektualizm czy gorący ideał natężonej świadomości, chłonącej każdą chwilę życia jako wyraz całej jego pełni? Filozofia indywidualnej autonomii czy racjonalnej wspólnoty? Bezwstydny narcyzm pretendentów do mądrości czy metafizyczna fascynacja znikaniem, roztapianiem się we wszechbycie?
Od XIX wieku trwają spory o ocenę stoicyzmu. Ocena najczęściej wypada negatywnie. I ja się do niej przychylam, jakkolwiek złości mnie co innego niż większość krytyków. Widzę w tej tradycji irytującą wyniosłość, ten arystokratyzm i pretensjonalność, z którymi tak spontanicznie rozprawiło się wchłaniające stoickiego ducha, a przecież ludowe ze swej natury chrześcijaństwo.
Wyzwolenie do cierpienia
Arystokratyzm, czyli poczucie wyższości, jest ciężką chorobą greckiej filozofii. Odrazę budzi nie tylko pycha owych „lepszych” (czasami są lepsi, lecz cóż z tego?), lecz przede wszystkim ślepota na ludzki los i ludzką kondycję, od której arystokraci się odwracają, zbywając ją czczymi pouczeniami. Całe to „poradnictwo” Seneki, Epikteta czy Marka Aureliusza jest nieznośne. Łatwa rada, panowie filozofowie!
Przewrotność stoickiego arystokratyzmu polega na tym, że nikt tu nie mówi: jestem mądrzejszy i cnotliwszy. Raczej mówi się: patrzaj, ja żyję w prawdzie, ja jestem panem samego siebie, ja samego siebie rozumiem. A ty? Mówi: opanuj się, rozejrzyj się w swoim życiu, weź odpowiedzialność, zrób porządek. A ty to naprawdę potrafisz, panie stoiku? On gotów jest twierdzić, że tak. I to jest właśnie fundamentalna nieprawda. Wszyscy jesteśmy szaleni i wszyscy jesteśmy biedni. Stoicy nie przyjmują tego do wiadomości. To nieuczciwe i niedojrzałe.
Stoicyzm, tak jak epikureizm, chciał oswoić śmierć. Filozofia to dla stoików sztuka umierania – kto zrozumie, że to dobrze, iż wszystko ma swój kres, kto nie przywiązuje się rozpaczliwym afektem do samego siebie i nie trzyma kurczowo życia, ten zachowuje godność. No właśnie, pojęcie godności też ma stoickie pochodzenie. Stoicyzm uczy ponadto mężnie znosić cierpienie. Kto mądry, tego silne afekty brzydzą – nawet od własnego cierpienia stroni.
I właśnie ta mentalność jest nie do zaakceptowania. Stoicki mędrzec, któremu najlepiej jest z samym sobą, ma cechy psychopatyczne. Zadowolenie z siebie i rozkoszowanie się sobą jest odpychające. Mędrzec odstręcza mnie bardziej niż owi „głośni i napastliwi”, napiętnowani w słynnej „Dezyderacie”. Bo może ci „głośni” wykrzykują jakieś swoje cierpienie? Może trzeba im współczuć? Stoicyzm do współczucia się nie kwapi.
Tymczasem człowiek jest istotą ciepiącą i nieszczęśliwą. Prawdomówna filozofia musi się z tym mierzyć. Stoicyzm zaś tego nie potrafi. Szczęście jest trywialne, także to stoickie. A stoickie suwerenne „ja”, ów nieporuszony daimonion, skryty za parawanem uczuć i przeżyć, jest zimne, obce, a przede wszystkim fikcyjne. To tylko figura abstrakcyjnej, publicznej podmiotowości, włączona w konstelację moich projektów i wyobrażeń na swój temat. To stoickie „ja” nie jest też niewinne. Ono mnie ośmiesza i kompromituje przed samym sobą. Poniża i dręczy zwierzątko, którym jestem, i dziecko, którym jestem. Zatyka mi usta, bym nie histeryzował, bym nie błaznował, nie krzyczał i nie płakał. Nie pozwala mi dołączyć do mojego zwierzęcego stada, które tworzę wraz z innymi ludźmi. Seneka, Epiktet i Marek Aureliusz nie są dla mnie przyjaciółmi. Są może i pobłażliwi, ale nie są współczujący. Traktują mnie protekcjonalnie i nie budzą mojego zaufania.
Człowiek jest mały i błądzi, a mądra filozofia mu współczuje. Stoicyzm nie. Brakuje mu empatii i hojnego gestu. Skoro każde życie jest marne, trzeba człowiekowi pozwolić to życie zmarnować. To jest jego wolność, jego gest. Dobra filozofia jest współ-tragiczna i współ-czująca z człowiekiem. A stoicyzm jest sztuczny i małostkowy. Nie pozwala człowiekowi ani na małość, ani na szaleństwo. W łagodnych oczach mędrca nie znajduję zrozumienia dla zwierzęcia, którym jestem. Te oczy za dużo wymagają.
Stoicyzm chce w nas wytępić zwierzątko, dziecko, jaskiniowego przodka i w ogóle wszystko, co nie przystoi obywatelowi Rzymu. Ale my się nie damy, bo jesteśmy wolnymi ludźmi w wolnym świecie, który bardzo wiele przeszedł przez te dwa tysiąclecia. Niech stoicy lepiej uczą się od nas, a nie odwrotnie. To nie jest filozofia na nasze mądre, trudne czasy.