Matczak czyta Heideggera
Jako człowiek o lewicowych poglądach interesuję się tym, co też tzw. konserwatyści wyobrażają sobie na temat lewicy. Obfitego materiału w tej materii dostarcza prawicowy publicysta „Gazety Wyborczej” prof. Marcin Matczak. Oto ostatnio w tekście „Picasso zgasił papierosa na twarzy matki jego dzieci. I co teraz?”, inspirowanym lekturą książki „Potwory” Clair Dederer, gdzie mowa jest o tym, że wielcy artyści bywali draniami, wyczytałem, że lewicowy sposób myślenia o tej sprawie jest taki, że skoro twórca jest potworem, to promowanie jego dzieła jest promowaniem potworności.
Akurat w pełni zgadzam się z rozsądnym i umiarkowanym głosem Matczaka w kwestii niewylewania arcydzieł z kąpielą moralną i zachowywania umiaru w łączeniu dzieł, które żyją swoim życiem, z ich autorami, którzy mogą być przecież całkiem wiarygodnie potępiani. Nie mam jednakże pojęcia, dlaczego przesadny puryzm i podejrzany pryncypializm w amputowaniu z pamięci kulturowej utalentowanych łajdaków wraz z ich dziełami miałby być cechą typową dla lewicy, świadczącą o jej parareligijnych skłonnościach. To chyba wszelkiej maści „tradycjonaliści” jak świat światem lubowali się w cenzurowaniu kultury. A że durniów nie brakuje również na lewicy, to i tam można odpowiednie przykłady znaleźć.
Jednakże istotny czy organiczny związek tej swoistej pruderii z poglądami lewicowymi to jakieś urojenie. Nie widzę też większego sensu w zachwalanej przez Matczaka teorii mimetycznej, że artysta to tylko medium, przez które prawda świata może odwzorować się w dziele. Artysta nie jest tym lepszy, im bardziej jest bierny, a cały ten „mediumizm” trąci myszką.
Nie ma problemu z Pablem Picassem ani Michaelem Jacksonem, bo ich dzieła i utwory bezpośrednio nie żywią się ich grzechami ani ich nie chwalą. Sława twórców nie jest korzyścią, jaką odnoszą, bo przecież już nie żyją, a admiracja dla nich nie oznacza akceptacji dla ich występków. Oczywiście taka admiracja bywa cokolwiek dwuznaczna i trzeba uważać, aby młodzi ludzie, widząc ją, nie wyciągali z tego szkodliwych, nihilistycznych wniosków. Generalnie jednak da się jakoś te sprawy poukładać, zwłaszcza w przypadku twórców już nieżyjących. Łatwiej to idzie z artystami niż z królami i wodzami, którzy dość nagminnie bywali po prostu mordercami. I mało komu to przeszkadza.
Inaczej ma się jednakże sprawa z autorami, których podziwiane dzieła są właśnie ich grzechami albo są z nimi logicznie powiązane. To jest właśnie przypadek Martina Heideggera, nazistowskiego filozofa, który do końca życia nie rozliczył się z przeszłością i zachował wielkie zadowolenie z siebie. Prof. Matczak lubi podawać przykład Heideggera jako „wielkiego filozofa”, którego nie należy unieważniać i eliminować razem z jego dziełami, które są przecież ważne i wielkie. A w inkryminowanym artykule przedstawił się nawet jako czytelnik Heideggera.
Ha! Czyżby? Czyżby przeczytał w całości którąś z ważnych książek tego mało zacnego filozofa? I w dodatku zrozumiał? Jeśli tak, to gratuluję, bo należy do grona kilkunastu żyjących Polaków, o których można to powiedzieć. Książki Heideggera czerpią siłę z niepohamowanej egzaltacji i seriozności, których następstwem stało się wynalezienie przez niego skrajnie afektowanego języka, gorliwie małpowanego przez członków sekty jego wyznawców i przenoszonego z niemczyzny na inne języki, na które zdarzało się im produkcje swego guru przekładać. Niestety, prawie wszystkie zdania z napuszonych pism Heideggera da się przetłumaczyć „z polskiego na nasze”, a wynik tego testu retorycznego przypomina oglądanie Ziuty o poranku. „Gdy wytrzeźwieje człowiek, to inny gust ma, inny smak”.
Nie ma żadnego sensu poświęcać miesięcy na naukę idiomu Heideggera, który nie przydał się do niczego innego poza łechtaniem próżności mało utalentowanych epigonów i sekciarzy. Dlatego przeciętny profesor filozofii nie jest w stanie czytać Heideggera ze zrozumieniem i żadnej ujmy mu to nie przynosi. Za to brzmi to trochę zabawnie, gdy profesor prawa chwali się, że czyta Heideggera.
Nie, nie czyta się Heideggera, a co najwyżej chodzi się z nim pod pachą. Heidegger jest bóstwem pseudointelektualnego snobizmu, a jako filozof zasłużył się co najwyżej pracami historycznofilozoficznymi, podczas gdy jego główne dzieła („Bycie i czas” oraz „Przyczynki do filozofii”) doznały iście tragicznej „superwaluacji”. Doprawdy nie ma chyba w świecie czegoś równie przecenianego. A winni temu są właśnie amatorzy, dający się złapać na kiczowaty patos tej grafomanii. Owszem, Heidegger jest mistrzem w upowszechnianiu pośród ambitnych mieszczan poczucia wtajemniczenia, odświętności i wyjątkowości. I pozostaje to w jak najściślejszym związku z jego nazistowskim światopoglądem. Nazizm jest bowiem metafizycznym kiczem, grającym w tej samej tonacji co dzieła Heideggera. Dźwięki Heideggerowskiej gamy to: Pierwotne, Tajemnicze, Niewysłowione, Prześwitujące, Swojskość, Troska, Śmierć. Bawiąc się tymi „dźwiękami”, można produkować heideggerowską pseudometafizyczną ględę bez końca, co z pewnością niedługo udowodni nam Chatbot Gepetto. Ględa ta nic specjalnego nie znaczy, lecz wytwarza ogólny nastrój fatalizmu, konieczności i wyniosłości, który doskonale nadaje się na podkład do wszelkiej zbrodniczej działalności. Pachnie bowiem dziejowym posłannictwem, a wiadomo, że gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą. Hitler bardzo chętnie przebrał się za „pasterza bycia”, Heidegger w togę rektora nazistowskiego uniwersytetu.
Nazizm Heideggera był przez wiele lat relatywizowany albo wręcz kwestionowany przez jego wyznawców. W Polsce zajmował się tym do końca życia prof. Cezary Wodziński. Jako że byliśmy kolegami i mieliśmy wspólnego kolegę, Janusza Palikota, wydarzyła się taka znamienna anegdota z naszym udziałem. Gdy Cezary był już bardzo chory i przebywał w ośrodku rehabilitacyjnym pod Krakowem, Janusz kupił mu właśnie wydane w Niemczech pierwsze tomy tzw. „Czarnych Zeszytów”, gdzie, jak się okazało, Heidegger ekscytuje się nazizmem i snuje swoje rojenia o wielkim narodzie niemieckim, który stanie się przodownikiem rasy i napisze nowy rozdział „dziejów bycia”. Przypadło mi w udziale zawiezienie tych książek Cezaremu – i był to ostatni raz, gdy z nim rozmawiałem. Niedługo potem w „Gazecie Wyborczej” ukazał się tekst Wodzińskiego, który raz jeszcze broni Heideggera. Po śmierci Czarka były jeszcze inne rewelacje Heideggerowskie, bez filozoficznego sztafażu, które raz na zawsze zakończyły głupią debatę, czy funkcjonariusz NSDAP Martin Heidegger był nazistą.
Przypominam to wszystko prof. Matczakowi, gdyż może nie zdawać sobie sprawy, jak brzmi w uszach filozofa fraza „czytam Heideggera”. Brzmi naiwnie, snobistycznie i niesmacznie. I doprawdy niczego filozofia nie straci na tym, że przestaniemy wydawać publiczne pieniądze w dziesiątkach krajów na propagowanie Heideggera poprzez tłumaczenia, dotowane publikacje na jego temat i poświęcane mu konferencje. Te sto czy dwieście osób na świecie, które zna się na Heideggerze, ma już dość środków, by uprawiać swoje zbyteczne dla świata hobby, a w kolejce czekają naprawdę lepsi od Heideggera filozofowie, których warto czytać i omawiać. I byłoby tak nawet wówczas, gdyby akurat Heidegger był Żydem i zginął w Auschwitz.
Stylowe zdjęcie Heideggera – z domeny publicznej. Ten wąsik, ach, ten wąsik…