Requiem dla szkoły

Nauczyciele są jak snycerze i płatnerze – zawód to niedzisiejszy i niereformowalny. Tylko że nie wiadomo, czym zastąpić szkołę, przeto brniemy uparcie w ten anachronizm. Reformujemy i reformujemy coś, czego zreformować się po prostu nie da.

W pradawnych czasach nauczyciel służył do reprodukowania kwalifikacji klasowych. Jego zadaniem było przygotować dzieci arystokratów do pełnienia arystokratycznych ról społecznych w wieku dojrzałym. Analogiczną funkcję miało szkolnictwo religijne: uczono chłopców modlitwy, a wybranych kształcono na kapłanów. Poza tym znano jeszcze ćwiczenia wojskowe. I tak to sobie było w świecie przez tysiąclecia, jakkolwiek tu i ówdzie powstawały jeszcze szkoły kształcące „pisarzy”, czyli urzędników, oraz szkoły filozoficzne/retoryczne, kształcące polityków i mówców. Te ostatnie miewały też czasem ambicje poznawcze, więc ubocznie niejako kształciły „filozofów”, czyli świeckich uczonych. Generalnie jednak zadaniem nauczyciela było utrzymywanie dyscypliny, pozwalającej wymusić na młodzieży wkucie takiej czy innej doktryny. Nauczyciel był treserem pamięci i wszystko pięknie działało: bez względu na zdolności, każdy uczeń mógł i musiał nauczyć się na pamięć pewnych tekstów, które potem recytował. Pomagały w tym rózgi.

Aż tu pewnego stulecia wymyślono oświeconą monarchię, opartą na rzeszy wykształconych ziemian i mieszczan, tworzących masową klasę biurokratyczną. Trzeba ich było dobrze urobić na lojalnych „państwowców”, ucząc ich za młodu czci dla władzy, pogardy dla sąsiadów, porządnej łaciny oraz prawa. Ruszyła machina szkolnictwa biurokratyczno-propagandowego, a zawód nauczycielski stał się niemalże masowy i rozkwitł niczym ułańskie hufce na rubieży. Aż nadszedł wiek XIX i demokracja. Władza zaczęła odwoływać się do warstw społecznych tak szerokich, jak nigdy przedtem. Trzeba było objąć „obywatelską postawą” dzieci już nie tylko kupców i faktorów, lecz nawet wozaków i rzeźników. Zastępy nauczycieli ruszyły w lud, ucząc, a jakże, czci dla władzy, „narodowych tradycji”, nienawiści do sąsiadów, czytania, pisania i rachunków. Obywatel musiał być piśmienny, aby umiał chłonąć propagandę i głosował, jak mu wolna wola i władza nakazują – to znaczy na jedno z dwóch niewiele różniących się od siebie stronnictw, kierowanych przez arystokratów i bogaczy. Metody nauczania niezmiennie te same: tekst na pamięć, parę rycin, wierszyki patriotyczne, no, czasem może jakieś chemiczne hokus-pokus dla uciechy chłopaczków.

Wszystko to świetnie działało, aż nastała prawdziwsza nieco demokracja. Smętna propaganda stała się przeżytkiem, więc zastąpiono ją nowym projektem. Projektem zupełnie utopijnym. Polegał on na tym, żeby na masową skalę upowszechniać coś, co z natury rzeczy było elitarne, czyli romantyczne „Bildung” – wykształcenie oparte na rozmiłowaniu w greckiej i rzymskiej literaturze i filozofii, historii Rzymu i Europy, z dodaniem dyletanckich wiadomości o naukach oraz generalnego oczytania we współczesnej produkcji literackiej. Owa „edukacja liberalna” nadawała się dla co zdolniejszych dzieci z bogatych domów, dla których można było zatrudnić prywatnych nauczycieli wysokiej klasy. Po wielu latach piłowania greką i paru miesiącach objeżdżania włoskich muzeów, otrzymywało się gotowego kandydata do służby państwowej wyższego szczebla, literatury albo nauki. I oto zamarzyło się paru idealistom, że coś takiego da się zrobić, no, może w wersji budget, z połową społeczeństwa. To trochę tak, jakby zaplanowano, aby połowa młodzieży grała w piłkę na poziomie składu rezerwowego drużyny narodowej. Plan zupełnie absurdalny, zważywszy fakt, że tylko ułamek procenta nauczycieli reprezentował ten poziom zdolności i wiedzy, którego oczekiwano od owej połowy młodzieży.

To wszystko nie mogło się udać i się nie udało. Udało się za to przez kilka dekad robić dobrą minę do złej gry. Pomagały w tym utrudnienia w dostępnie do wiedzy. Szkoła była miejscem, gdzie zgromadzone były książki, mapy i rozmaite informacje, a także ludzie (nauczyciele) mający w głowie podstawową wiedzę z przedmiotów nauczania. Dziś jednak tak nie jest – informacja jest wszędzie, a nauczyciele są siłą rzeczy ignorantami – zwłaszcza w obliczu ogromu wciąż pomnażanej wiedzy. Choćby nie wiem, jak się starali, w większości nie dojdą do poziomu zdolnego amatora-hobbysty, nie mówiąc już o poziomie reprezentowanym przez dostępne za darmo materiały edukacyjne i popularnonaukowe, w rodzaju filmów BBC. Tym samym szkoła zredukowana została do roli przechowalni dziennej dla dzieci i młodzieży. Owszem, nadal można tam się nauczyć pisania, czytania i rachunków, ale cała reszta wykształcania dziecka pozostaje w luźnym związku ze staraniami szkoły i nauczycieli. Jak kto zdolny i świata ciekawy, to sobie włączy co trzeba i obejrzy, a nawet poczyta.

Gdyby szkoła miała wyzbyć się całej swojej hipokryzji i zacofania, to zamieniłaby się w świetlicę, w której dzieci siedzą sobie przy komputerach i oglądają różne filmiki, sto razy lepsze od tego, co może w swoim szkolnym teatrzyku zaproponować nauczyciel. A nauczyciel byłby tylko nadzorcą i doradcą, zachęcając dzieci do obejrzenia tego czy owego, do rozmowy, do zapamiętania czegoś, co zapamiętać warto. To jednak nie byłaby już szkoła, tylko zupełnie inna instytucja. Szkoły, zrodzonej w innym świecie i dla innego świata przeznaczonej, nie da się już uratować.