Love fotoradar
Wielki Fotobrat Radar nadchodzi! Panoptyczne państwo prawa nie pozwoli nam już więc grzeszyć na drogach i mostach. Grzesz i płać! Wszak za grzechy się płaci!
Pewnie nie wiecie, ale fotoradary są fundamentalną kwestią filozoficzną. Kwestią tak dialektycznie zawikłaną, że żaden myślący człowiek nie może stanąć sobie na jakimś stanowisku i trwać na nim, jak krowa u palika. Przykładem Nasz Pan Premier, który z godnej libertarianina nienawiści do wszystkiego, co pisowsko-fotoradarowe przerzucił się na miłość do fotoradarów platformianych. Biedna premierowska głowa, umęczona dialektyką.
Sprawa przedstawia się od strony pojęciowej następująco. Przyjmując założenie, że drogi są prawidłowo oznakowane a ograniczenia prędkości wszędzie usprawiedliwione (co nie jest prawdą, lecz może się nią stać za rok czy dwa), fotoradar jest urządzeniem pomagającym w egzekwowaniu prawa. Kto by przeciwko niemu oponował, ten chcąc nie chcąc podważałby prawo, żądając utrzymania warunków możliwości jego nieprzestrzegania (takim warunkiem możliwości są drogi wolne od fotoradarów). Tym samym w gruncie rzeczy żądałby dla siebie ni mniej ni więcej, tylko prawa do nieprzestrzegania prawa (jeżdżenia szybciej niż dozwolona prędkość) – przynajmniej czasami. Do tego zaś nie można by się nawet otwarcie przyznać. Przeciwnik skutecznego powszechnego radarowego nadzoru ruchu nie tylko więc rzuca wyzwanie praworządności, lecz w dodatku jest zakłamany.
Na tym jednak nie koniec. Nieszczęsny antyradarowiec ma czelność oponować przeciwko czemuś, co wedle najlepszej naszej wiedzy zmniejsza liczbę wypadków, czyli ratuje życie. Sprzeciwianie się radarom może prowadzić do opóźnień w ich instalacji, a to oznacza zaistnienie wypadków, których można było uniknąć. Bardzo to poważne obciążenie sumienia.
Wygląda na to, że oponowanie przeciwko radarowym planom naszego skądinąd smętnego i nudnawego rządu jest robotą warcholą i szkodniczą. Na szczęście jest jedna zbawienna komplikacja. Otóż prawo drogowe, o które tutaj chodzi, nie jest takim sobie zwykłym prawem. Jego status i sens jest inny niż w przypadku ogromnej większości ustaw. W odróżnieniu od zwykłych regulacji nakazowo-zakazowych, które ustanawia się w przekonaniu, że z punktu widzenia dobra społecznego będzie zawsze lepiej, gdy obywatele będą ich przestrzegać ściśle i sumiennie, niż nieściśle i niesumiennie, kodeks drogowy pisany jest ze świadomością, że zawarte w nim regulacje będą notorycznie łamane i tylko w statystycznie nielicznych przypadkach karane. Jest to bardzo szczególny sposób regulowania, który można nazwać statystycznym. Ustawodawca uchwalając daną ustawę zgadza się z góry na to, że będzie ona wykonywana i przestrzegana niesumiennie, a sankcje dla statystycznie nielicznych łamiących przepisy takiej ustawy będą działać dyscyplinująco i odstraszająco na ogół. Tym samym ustawodawca wdaje się ze społeczeństwem w grę, której regułą jest karanie przypadkowe, czyli tych, którzy dadzą się przyłapać, a więc mają pecha. Dlatego też prawo drogowe jest tak zbudowane, że praktycznie nie da się go w pełni przestrzegać. Jest grą w ciuciubabkę, w którą my możemy wygrać szybką jazdę, a policja mandat.
Trzeba powiedzieć, że nie jest to gra w pełni praworządna, zgodna z duchem prawa, doktryną i konstytucją. A przede wszystkim jest to gra nieformalna! Ba, w zasadzie nielegalna. To, o czym tutaj tak nieudolnie, nie będąc prawnikiem, opowiadam, nie może zostać publicznie ogłoszone, a więc opiera się na zmowie milczenia lub hipokryzji. To milczenie (a może nieświadomość) jest tak głębokie, że nie możemy powiedzieć otwarcie, iż umieszczenie radarów na wszystkich drogach oznacza złamanie reguł gry, bo mieliśmy być karani wyrywkowo, a będziemy karani sumiennie.
No i jakie stąd wnioski? Panie Ministrze Nowak, którego służby prasowe zechcą niniejsze położyć na biurko swemu niewątpliwemu Pryncypałowi (dzięx, koleżanko), gra, w którą gra prawo drogowe z obywatelami nie jest czysta. Z nieczystości tej biorą się zakłamanie i niedomówienia w dyskusji o fotoradarach. Jednakże wymienione na początku względy są nieodparte: nikomu nie wolno uzurpować sobie „prawa do nieprzestrzegania prawa” a skuteczność radarów w zapobieganiu wypadkom (choćby jednemu!) czyni kwestię „tak czy nie dla fotoradarów” bezprzedmiotową. Zrywając z drogową ciuciubabką trzeba jednakże zmienić kodeks drogowy, który napisany został na użytek tejże ciuciubabki, czyli z założeniem, że prawo będzie stosowane wyrywkowo, na zasadzie „mamy cię brstku!”, a jego skuteczność będzie statystyczna. Skoro prawo o ruchu drogowym będzie za jakiś czas egzekwowane rygorystycznie, należy solidnie zreformować kodeks tak, aby nieuchronna kara stała się proporcjonalna do winy. Niechaj kara będzie niemalże nieuchronna, lecz lekka, tak jak lekkim przewinieniem jest jazda w dobrych warunkach z prędkością 20 km przewyższającą limit, ustanowiony przecież dla warunków raczej niekorzystnych. Niechaj kierowy, któremu obecnie prawie nic na drodze nie wolno, wobec czego popełnia wyrocznie za wykroczeniem, wolno będzie nieco więcej – aby nie był wiecznym winowajcą. Żeby zaś nie miał podejrzeń, iż fotoradary służą nabijaniu gminnej kasy, niechaj z mandatów finansowane będą… kolejne fotoradary. Wtedy czym lepiej, jako ogół, będziemy jeździć, tym mniej będzie nas maszyn kontrolować. Jeśli kodeks drogowy i taryfikator opłat będą odpowiadać „społecznemu poczuciu sprawiedliwości”, jak to nazywa polskie prawo, jeśli znaki drogowe będą racjonalne, a drogowe pułapki na kierowców usunięte, zaakceptujemy również sieć radarów i będziemy jeździć wolniej, dzięki czemu tysiące ludzi oszczędzi życie. Najpierw zaufanie do państwa i prawa – potem surowa egzekucja prawa. Tylko z zachowaniem takiej kolejności osiąga się sukcesy w dziedzinie praworządności, a przy okazji w polityce. Love rzetelne prawo! Love radary!