Kaczyński, Trump i rewolucja prostych ludzi
Nasz los znalazł się w rękach Jarosława Kaczyńskiego i jego pomocników. Być może wkrótce znajdzie się również w rękach niejakiego Donalda Trumpa.
Czy mieści się to Wam w głowach? Nie? No to już Wasz problem. Mnie rozum podpowiada, że jak coś nie mieści mi się w głowie, to musi się zdarzyć. Dlatego na zimno kalkuluję, że Donald Trump zostanie prezydentem USA.
Jesteśmy dziś zakładnikami Kaczyńskiego i Putina – będziemy jeszcze i Trumpa. Cóż w tym dziwnego, że świat, którym zawsze władali ludzie mierni i nierzadko zaburzeni, a tylko w ostatnich, powojennych dekadach było jakby nieco lepiej, wraca do normy?
Żeby pojąć, z czym mamy do czynienia i oszacować ryzyko, trzeba zrozumieć ludzi, którzy nami rządzą. Przeniknąć ich mentalność i określić stopień zepsucia przez władzę. Dotrzeć do ich światopoglądu, lęków i kompleksów. Zakreślić horyzont, w którym mieści się ich wiedza i wyobrażenia o świecie. Oto małe prolegomena do takiej charakterystyki.
Kaczyński i Macierewicz są ludźmi wykształconymi. Podobnie Beata Szydło. Byliśmy doktorantami tego samego wydziału, w tym samym okresie. Studiując w tym samym budynku, musieliśmy się znać choćby z widzenia. Nie pamiętam jej, ale nie mogę sobie wyobrazić czegoś takiego jak nieinteligentny doktorant na Wydziale Filozoficznym UJ w pierwszej połowie lat 90. To było (i w dużym stopniu nadal jest) naprawdę prestiżowe miejsce. Może i nie zrobiła w końcu doktoratu, ale musi mieć i wykształcenie, i inteligencję.
W takim razie dlaczego może zachowywać się i mówić jak prosty człowiek? Czy to jakaś poza? Wymóg kulturowy przaśnego drobnomieszczańskiego środowiska, które tworzy Partię? Kamuflaż? A może minęło już wiele lat i cała ta inteligencka aura z ulicy Grodzkiej w Krakowie po prostu się rozwiała? To dla mnie zagadka.
W każdym razie gdy słyszę o wspaniałej demokratycznej propozycji Beaty Szydło, by partie podzieliły się miejscami w Trybunale Konstytucyjnym, to mam skłonność przypuszczać, że ona jednak cynicznie sobie kpi. Bo czy absolwent UJ może nie wiedzieć, co to jest podział władzy, co to jest niezależna władza sądownicza, kontrolna funkcja trybunału, niezawisłość sędziowska itp.? To raczej niemożliwe, żeby Szydło była tak głupia…
Z tej samej ulicy Grodzkiej, spod numeru 52, pochodzi dwóch innych akolitów Kaczyńskiego. Ryszard Legutko jest profesorem w Instytucie Filozofii. Z biegiem lat z liberalnego konserwatysty przeistoczonym w nacjonalistę, niestroniącego od populistycznej retoryki partyjnych „przekazów dnia”. Studentem tego samego instytutu był też Jarosław Gowin, niegdyś świecki liberał. Kilka mniej znanych osób z kręgów obecnej władzy również przez „Grodzką” się przewijało. A jak nie przez Grodzką, to przez pobliską Gołębią i Olszewskiego, czyli przez historię, polonistykę, prawo…
Pamiętam tych ludzi sprzed ćwierć wieku i ciągle pytam samego siebie, co takiego się stało, że tacy fajni i normalni w końcu zostali… Czy było coś toksycznego w tym mieszczańskim ciepełku Krakowa i UJ, co po latach zmiękczyło im kręgosłupy, pozwalając zgiąć się tak nisko, by przejść w stosownie uniżonej pozie przez małe drzwiczki prowadzące do świata partyjnej służby Wodzowi i Ojczyźnie? Swoją drogą dlaczego KUL-owcy odpadli z polityki, choć właśnie tam przyjeżdżał Kaczyński w 1989 roku łowić narybek i do dziś ma oddanych wielbicieli? Dla porządku trzeba dodać, że nie cała „Grodzka” jest dziś z Kaczyńskim. Po tych samych korytarzach chodził i Rokita, i Klich…
No więc co oni mają w głowach?! Macierewicz ma cechy paranoika i popełnia niebezpieczne szaleństwa. Kaczyński trzyma go, bo trochę musi, a trochę potrzebuje kogoś gotowego na wszystko. W porządku. Ale kim ci ludzie są tak naprawdę? Macierewicz był w młodości komunistą, tworzył skrajne, lewe skrzydło KOR. Fanatyk Che Guevary przeistoczył się w fanatyka Tadeusza Rydzyka.
Jak to działa? Czy takie proste pojęcia jak koniunkturalizm, zmiana poglądów, szczerość i obłuda wystarczą, żeby to opisać? Pewnie nie. Pewnie to wszystko jest bardziej pokrętne. Tak czy inaczej urazy i animozje towarzyskie sięgające jeszcze lat 70, a więc czasów KOR, sprawiły, że Macierewicz i Kaczyńscy postanowili przejść na stronę kościelną, a w końcu endecką. Zagospodarowali politycznie działkę „prości ludzie z małych miast i wsi, pragnący, by ktoś zrobił z tym wszystkim porządek”. Wzięli pod swe skrzydła sieroty po PRL i stali się przywódcami reakcji. W nienawistnym, zimnym sojuszu z Rydzykiem, czyniąc cyniczny machiawelizm i bezwzględny populizm cnotą i orężem, dotrwali do momentu, gdy zbieg okoliczności wyniósł ich do władzy. Wystarczyło 19 proc. dorosłych Polaków, na ogół prostych ludzi z małych miejscowości, nierozumiejących państwa i z dziada pradziada w chłopskim odruchu nienawidzących rządu, aby dyktatorska władza wpadła w ręce Kaczyńskiego.
Zaczął jej używać, jak każdy dyktator bez dystynkcji. Jak każdy „pułkownik”, „naczelnik” i inny „przywódca”. Partia musi sama odgadywać jego życzenia – nawet te, których jeszcze nie ma. Lęk, urazy, kompleksy, przesądy wodza, wzmocnione przez drżący ze strachu i żądzy stanowisk aparat partyjny do rozmiarów tajfunu, stają się siłą, która w porażającym nas tempie zmiata wszystko, co udało się uczynić w ciągu ćwierćwiecza demokracji. Już teraz właściwie jesteśmy tam, gdzie byliśmy pod koniec lat 80. Zostały nam już tylko wybory za trzy i pół roku, ale trudno sobie wyobrazić, aby Kaczyński nie zmienił ordynacji w taki sposób, żeby głos mieszkańca małej miejscowości na ścianie wschodniej nie liczył się znacznie silniej niż głos mieszkańca warszawskiego Osiedla Wilanów.
Czy więc gdy Kaczyński unosi się oburzeniem, kiedy mówi się o niszczeniu demokracji w Polsce, to jest w tym jakaś autentyczność? Czy to możliwe, że nie wie, co to jest demokratyczne państwo prawne i jakie są jego standardy? Rozmawiałem z Kaczyńskim tylko raz w życiu, ale to wystarczy, żebym nabrał przekonania, że wie. Zdaje sobie sprawę, że partyjna kontrola nad telewizją, prokuraturą i korpusem urzędniczym, w połączeniu z dysfunkcją Trybunału Konstytucyjnego i szerokimi uprawnieniami służb specjalnych, to standard PRL, czyli państwa autorytarnego. Wie, że zatrudnianie pociotków i synalków na lukratywnych synekurach to wstrętny nepotyzm. Wie. Wie, że mianowanie na szefa służb człowieka skazanego za nadużycie władzy jest bezczelnością. Wie.
I co? Cóż, chyba uważa, że wyjątkowo jemu wolno – wszak w „głębi duszy” jest demokratą. Jakież to pospolite (u dyktatorów), jeśli właśnie tak się sprawy mają… Poza tym Kaczyński wie jeszcze jedno: jest na tyle stary, że nie doczeka kary. A jeśli już raz postawią mu pomnik, to nie będzie komu go obalić. W takich to się bodajże rozgrywa kategoriach.
A co ze Smoleńskiem? Nie mogę zaakceptować tego, że Jarosław Kaczyński bądź Antoni Macierewicz tak po prostu wierzą w brednie o zamachu. Być może mają tzw. podwójną orientację? Zwłaszcza Kaczyński może tak silnie marzyć o martyrologicznym rozstrzygnięciu, że gotów jest, znając banalną i smutną prawdę, jednocześnie uwierzyć w bzdury, jakoby „brzoza musiałaby być pancerna”, a „rozrzut szczątków potwierdzał wybuch”. Ale czy oni wszyscy są tak prości, żeby nie widzieć śmieszności w nazywaniu swego bezwzględnego pragnienia, aby okazało się, że był zamach, pragnieniem poznania prawdy? Przecież nawet tylko trochę wykształcony człowiek rozumie, czym jest obiektywizm, a czym stronniczość, czym jest upór przy swoich wyobrażeniach, a czym są fakty. Czy Kaczyński jest w głębi duszy prostym człowiekiem?
Tak czy inaczej zbieramy dziś żniwo zaniedbań dwudziestopięciolecia. W ramach zgniłego kompromisu z endecją i kościołem zrezygnowaliśmy z wychowania świadomego młodego pokolenia, przywiązanego do wartości konstytucyjnych i posiadającego patriotyczną świadomość obywatelską. Oddaliśmy szkoły endekom i kościołowi, a ci wychowali nam miliony bezobywatelskich posłusznych megalomanów narodowych i kulturowych o horyzontach wąskich jak szyjka od butelki. A codzienny cynizm polskiej polityki minionego ćwierćwiecza posłużył tzw. prawicy do wzmacniania w ludziach postaw pogardy dla państwa i symbolicznego oddawania się we władzę Boga i mitycznej Ojczyzny – pod pieczą kościoła i partii „prawdziwych patriotów”. Wrzucenie kartki do urny za PiS stało się dla tych ludzi gestem potwierdzającym ich „swojskość”, podobnie jak dawanie na tacę jest dla nich „polisą ubezpieczeniową” na wypadek, gdyby miało się okazać, że naprawdę „oni” mają jakieś chody u Pana Boga.
I to wszystko razem to jest właśnie owa słynna „wina Tuska”. Owe miliony, które nie pojęły, o co chodzi z tą całą demokracją i mają dziś w nosie trybunały konstytucyjne, prostytucyjne i co tam jeszcze, wybrały dziś sobie ludzi „takich jak oni sami”. Bo też taka jest ich demokracja – rządzi większość i robi porządki po swojemu, na żadne „konstytucje” i inne „Bruksele” się nie oglądając. Tym jest właśnie suwerenność ludu. Ma rację Szydło – suweren przemówił.
Wprawdzie było tego suwerena tylko 19 proc., ale zawsze. Zwykli prości ludzie, ci od piwa, grilla i „szła dzieweczka”, powiedzieli, że mają dość Tuska i chcą kogoś, kto „zrobi porządek”. A niechby i „Kaczora”. I tak też się stało. Historia zatoczyła koło. Znów mamy koniec kat 80. Tym, co wybrali, nie potrzeba demokracji, równości, wolności, państwa prawa, transparencji, standardów… Na razie przynajmniej tak im się wydaje. Wszak nie ich będą wywalać z pracy, podsłuchiwać i wsadzać… Myślą, że polityka polega na tym, że władza „zapewnia”, „robi porządek” i „zostawia nas w spokoju”. Niestety, tak nie jest. Przekonają się o tym, tak jak niegdyś przekonała się trzecia część Polaków, obalająca komunę w wyborach 1989 roku.
Zostaliśmy na drugi rok w szkole demokracji. Tylko że tym razem nikt nie będzie nam kibicował ani nam pomagał. Świat ma ważniejsze sprawy. A gdy zatrzęsie nim Trump, zrobi się nam trochę wszystko jedno, kto rządzi w Warszawie. Bo nasza łupinka, która dziś płynie w jakąś surrealistyczną dal, popychana przez żagle wzdęte pychą i paranoją prezesa i jego pretorianów, zupełnie straci sterowność. Panie, Panowie, lepiej już było!