„Żołnierze wyklęci” Kaczyńskiego
Kult NSZ, WiN i innych antykomunistycznych formacji partyzanckich, działających pod koniec wojny i w pierwszych latach po wojnie, narasta i bodajże wymyka się spod kontroli.
Potężny ruch zbrojny, obejmujący grubo ponad 100 tysięcy ludzi, dowodzony przez Cieplińskiego, Niepokólczyckiego, Rzepeckiego i innych, upamiętniany jest w tandetnej, harcersko-komiksowej formie, bez refleksji, bez moralnej i intelektualnej klasy, z wykorzystaniem filmowo sformatowanych bohaterów, jak Inka czy Pilecki. Wojenny Disneyland, bez powagi, bez uczciwości, bez szacunku dla śmierci. Ale i bez hamulców w opowiadaniu bajek jak ta, iż rzekomo ten zbrojny ruch oporu trwał do roku 1963.
Zamiast opowiedzieć coś w z sensem o tragedii bratobójczych walk lat 1944-47, nacjonalistyczna propaganda (obecnie już rządowa) brzydko się bawi w podsycanie ludowych legend o leśnych bohaterach. Być może za kilka lat będziemy jeździć alejami Łupaszków i chadzać na place Ogniów, mijając po drodze pomniki Burych. Słychać nawet o autostradzie „Pamięci Żołnierzy Wyklętych”. Akcja rehabilitacyjno-propagandowa pod tym zręcznym hasłem „żołnierze wyklęci” rozpoczęła się już za pierwszego PiS-u. Ogień dostał w Zakopanem pomnik, który odsłaniał Lech Kaczyński.
Dziś szykują się wielkie fety, „dni”, odznaczenia, a nawet nowe mundury szyte a posteriori. „Żołnierze wyklęci” dołączyć mają do grona narodowych bohaterów, a wszystko to dlatego, że niezależnie od tego, co naprawdę robili – byli po słusznej stronie, bo walczyli z okupantem sowieckim oraz polskimi formacjami wspierającymi zainstalowany przez Rosję rząd. Walczyli z NKWD, UB i uzbrojonymi milicjami prokomunistycznymi, nie przyjmowali do wiadomości wyzwolenia ani perspektywy Polski komunistycznej. Chcieli Polski takiej jak przed wojną, a może jeszcze bardziej „narodowej” i katolickiej. Zresztą miewali dość różne poglądy (i z pewnością nie wszyscy głosowaliby dziś na Kaczyńskiego!), które w dodatku zmieniali, rezygnując z walki. Tragiczne spory i losy w tragicznej sytuacji. W ułomny, ocenzurowany, lecz jakże piękny sposób obecne w naszej pamięci poprzez film Andrzeja Wajdy „Popiół i diament”.
Z pewnością tragedia ludzi, którzy niezłomnie walczą do końca z każdą okupacyjną potęgą, choćby nie wiedzieć jak była wielka, zasługuje na pamięć i zadumę. Czas powojenny był tragiczny, a pogodzić się z rosyjską dominacją nie było łatwo, mimo że wielu Polaków wiązało z nią jakże płonne nadzieje na lepszy, bardziej społecznie sprawiedliwy ustrój państwa. W latach 1945-48 Polska nie była jeszcze stalinowska, choć zwieszał się nad nią złowrogi cień tyrana. Ludzie byli podzieleni – podzielone były masy i podzieleni byli aktywni patrioci i żołnierze. Nie było jedynie słusznej odpowiedzi. Jedni wybrali walkę, inni budowanie takiej Polski, jaka była możliwa. Jedni widzieli swoją stolicę w Londynie, inni w Lublinie.
Każda armia świata, każda formacja partyzancka popełnia zbrodnie. To wielki paradoks, że czcząc pamięć swoich żołnierzy, narody świata siłą rzeczy czczą zbrodniarzy. Często jedna i ta sama osoba zabija uzbrojonych przeciwników i niewinnych cywili.
Wojna jest zawsze tragedią i trzeba uważać z czernią i bielą w jej odmalowywaniu. Zbrodnie i wielkie czyny splatają się ze sobą, a na końcu nie ma niewinnych. Wojna jest brudna i brudzi wszystkich, którzy biorą w niej udział. Dlatego trzeba ją upamiętniać z troską, zmarszczonym czołem, a nie w duchu triumfalizmu i bezkrytycznego zadowolenia z siebie. Tworzenie propagandowych mitów i nacjonalistycznej narracji dla celów partyjnej i państwowej propagandy, w oparciu o przemilczenia, uproszczenia, wykręty i moralnie podejrzane poczucie „prawa do stronniczości” – prowadzi do tego, że koszmary wojny są wciąż z nami, a złe uczucia, które wojnę napędzały, pozostają nadal w pogotowiu.
Jak nam się podoba kult formacji ukraińskich i litewskich, które mordowały Polaków? A dla nich to tacy sami bohaterowie, jak dla PiS bohaterami są „żołnierze wyklęci”. Bo nacjonaliści ukraińscy przechodzą do porządku dziennego nad mordami popełnianymi na Polakach – co innego się dla nich liczy.
Niestety, tak samo jest po naszej stronie. Co innego się liczy – ofiary mordów nie liczą się wcale. Można je zignorować w imię wyższej sprawy. Gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą – pomordowane kobiety, mężczyźni i dzieci, okaleczeni, obrabowani i spaleni to właśnie „wióry”. Niech lecą – w zapomnienie. Widocznie tak musiało być. Po co o tym mówić? Zresztą mord jest zawsze odwetem – nas mordowali, więc mordowaliśmy i my. Za naszą kobietę ich kobieta, za naszego dziadka ich dziadek. Czyż nie jest to jakaś sprawiedliwość? No, jest. Ma nawet swoją nazwę: spirala przemocy.
Mogę wybaczyć nastolatkom, podatnym na każdą propagandę, że wierzą każdemu słowu i widzą w różnych Łupaszkach i Burych niepokalanych bohaterów. Ale Jarosław Kaczyński czy Andrzej Nowak oraz inni historycy dobrze wiedzą, jak wyglądają rozprute brzuchy i ucięte głowy „niewiernych” i „obcych”, jak bieleją zwłoki zgwałconych dzieci na gumnie. Wiedzą, jak wygląda spalona wieś i w rowie leżący rozstrzelany chłop, który nie chciał oddać krowy. Wiedzą, co widać w szeroko rozwartych oczach żydowskiego starca, który cudem przeżył wojnę, ale nie przeżył kontaktu z bandytami, podającymi się za wielkich patriotów i żołnierzy.
Gdyby chodziło o nieliczne „czarne owce”, gdyby pomordowanych było dziesiątki, trzeba by to spisać na karb wojennej normy. Nie mówiłbym nic w obronie paru ukraińskich, białoruskich, słowackich czy żydowskich kobiet i dzieci. Nie wstawiałbym się za trzema sołtysami i pięcioma niewinnymi milicjantami pilnującymi porządku w małym miasteczku. Bo co mi tam kilkadziesiąt anonimowych osób. Zbyt mało jestem wrażliwy. Mit ma swoją cenę. Daleko mi do moralnej niezłomności.
Tylko że w wypadku „żołnierzy wyklętych” chodzi nie o dziesiątki, lecz na pewno setki, a raczej tysiące. Tysiące ludzi pomordowanych w całym kraju w bandyckich napaściach i akcjach pacyfikacyjnych, lokalnie przybierających wydźwięk czystek etnicznych. Nikt nawet nie próbuje temu przeczyć. Nikt nie mówi, że to się nie zdarzyło. Można się kłócić o skalę (choć mówienia o liczbach się unika), ale co do istoty rzeczy sporu nie ma. Ludzie po prostu wiedzą i pamiętają. Trudno spotkać dziś osobę niepowiązaną rodzinnie z powojennymi partyzantami, a mającą z nimi w owym czasie osobistą styczność, która mówiłaby o nich życzliwie i z wdzięcznością. Starzy ludzie mówią o nich najczęściej z lękiem, wspominając drastyczne sceny.
To nie były lokalne incydenty – akty bandytyzmu zdarzały się często, nawet jeśli partyzanci sami bandytów zwalczali. Bo przecież nie ma tu żadnej sprzeczności – nawet mordercy czasami zabijają innych morderców i to właśnie za to, że są mordercami. Ludzie bali się „leśnych”, zamykali się przed nimi, uciekali. Nie tylko ci, którzy śmieli nie być Polakami bądź wiązali nadzieję z nową władzą, lecz częstokroć także zwykli Polacy, pragnący po prostu przeżyć, w żaden sposób nieangażujący się ideologicznie.
Za to ci, którzy ich zabijali, mieli na to sto usprawiedliwień. Te same usprawiedliwienia można dziś przeczytać i usłyszeć z ust szowinistów i partyjnych propagandzistów. Czasami brzmi to gorzej niż za PRL, gdy dobre były tylko AL i BCh, a wszystko, co z AK, to reakcjoniści i renegaci.
Niech pan Kaczyński i jego usłużni historycy pamiętają, że urządzanie triumfalno-heroicznych celebr na cześć partyzantów, którzy nieśli w rękach wysoko polski sztandar, lecz z niejednej ich ręki spływała niewinna krew, urąga pamięci ofiar i rani serca ich rodzin oraz żyjących jeszcze świadków zbrodni. Pamięć jest potrzebna. Potrzebna jest refleksja i sprawiedliwa ocena, oddająca zasłużonym ich zasługi, a zbrodniarzom – słowa potępienia.
Bo bez potępienia zła, również pośród swoich, nie ma pamięci – jest tylko propaganda kłamstwa. Nie neguję naszego prawa do stronniczości. Ale czym innym jest „nasz punkt widzenia”, a czym innym kłamstwa, zatajanie prawdy i agresja wobec tych, którzy upominają się o pamięć i cześć ofiar.