Żegnajcie kontrmiesięcznice! Czerwona kartka dla Frasyniuka
10 lipca Kaczyński zapunktował. Mimo że na obywatelską kontrmiesięcznicę (czy słowniki odnotowały już nowy wyraz?) przyszło ponad dwa tysiące ludzi, czyli nieco więcej niż na pisowsko-kościelną miesięcznicę. I mimo że na naszej demonstracji wzięło udział wielu ważnych polityków. To, w jaki sposób opozycja zorganizowała swój protest, oraz sam jego przebieg – pokazuje jak na dłoni bezmiar naszej bezradności. Jest naprawdę źle. I jeśli nie znajdą się ludzie zdolni potrząsnąć politykami i zmusić ich do poważnych rozmów, przegramy Polskę, jak pijany ordynat przegrywa w karty swoje grunty. Zawiódł Frasyniuk, zawiódł Kasprzak, zawiedli szefowie partii.
Oficjalna wersja wydarzeń jest taka, że przyszliśmy po raz kolejny zademonstrować swój sprzeciw wobec poniewierania pamięcią ofiar katastrofy smoleńskiej, demonstrując pokojowo i nie zamierzając niczego blokować. Chcieliśmy również pokazać jedność opozycji oraz ogłosić światu, że Lech Wałęsa i Władysław Frasyniuk wracają do polityki, a ten drugi będzie teraz liderem opozycji pozaparlamentarnej. Krótki wiec pod kolumną Zygmunta miał się zakończyć przed rozpoczęciem marszu PiS, gdyż mieliśmy uniknąć konfrontacji, a jednocześnie pokazać Kaczyńskiemu, że jak każdy dyktator tak naprawdę jest sam, za kordonami policji. Tak też było, a policja złośliwie spisywała uczestników naszego pokojowego protestu oraz bezprawnie odebrała sprzęt nagłaśniający.
Wszystko to jest prawdą, ale tylko połowiczną. Druga połowa jest znacznie gorsza. Gdy w czerwcu zatrzymano m.in. Władysława Frasyniuka, wiele obiecywano sobie po 10 lipca. Na protest wybrało się tym razem bardzo wielu ludzi, w tym przedstawiciele różnych elit – artystycznych, naukowych, politycznych. Przyszli, bo wydawało się, że przełom jest bliski, a Frasyniuk poprowadzi demokratyczną Polskę do boju z reżimem PiS. Nic podobnego się jednak nie stało. I się nie stanie. Niestety.
Demonstracja była kontynuacją spacyfikowanej nocą pikiety dzielnych ludzi – Obywateli RP oraz Obywateli Solidarnych w Akcji. Można uznać, że Paweł Kasprzak, szef Obywateli RP, jest tam gospodarzem. O 19 pod kolumną Zygmunta niewątpliwie nim był. I to na niego spada odpowiedzialność za porażkę. Jak zwykle, idąc na kontrmiesięcznicę, nie wiedzieliśmy, co będzie. Scenariusz znał pewnie tylko Kasprzak. Z pewnością nie znali go politycy. Wódz wstąpił na cokół kolumny Zygmunta i wygłosił płomienne (bez ironii – mówić to on potrafi) przemówienie. Za nim jeszcze Marta Lampart, a potem – bardzo elegancko – Włodzimierz Cimoszewicz. Powrót Cimoszewicza to ważne wydarzenie, lecz jakoś nie nadano temu właściwej oprawy. Ot, stanął i coś powiedział.
Bohaterem miał być Frasyniuk. Zwłaszcza że chory Wałęsa był nieobecny. Niestety Frasyniuk jakby nie wiedział, czego się od niego oczekuje. Wygłosił chaotyczne, niezbyt mądre, utrzymane w stylu Kaczyńskiego przemówienie „o wartościach”, niewolne od kiksów i niezręczności. Było po prostu słabo.
Ktoś mało znany odczytał wcześniej już publikowany list Wałęsy i Frasyniuka – mądry manifest, który powinien stać się początkiem poważnego zaangażowania politycznego. Lecz nikt w to nie wierzy. Za dużo dziś apeli i inicjatyw. Zresztą trudno oczekiwać od Lecha Wałęsy, że przebije się przez powódź zmasowanego hejtu, jaki urządzają mu Kaczyński i spółka.
Ale powiedzmy jednak, że przez pół godziny było na placu Zamkowym dobrze. Potem już jednak coraz gorzej. Kasprzak najwyraźniej rządził mikrofonem. I sam decydował, kogo dopuścić do głosu. Ten facet tak ma, że czym więcej mówi o tym, że czas ruchów społecznych skupionych wokół liderów się skończył, tym bardziej wyłażą z niego ambicja, apodyktyczność i narcyzm. Na placu Zamkowym był cyrk Kasprzaka, a my byliśmy jego małpami. Kazał nam przyjechać, to przyjechaliśmy. A potem po chwili kazał się rozejść, bo taką miał koncepcję. Czymże jest wszak nasza, maluczkich, pokora w porównaniu z upokorzeniem, jakiego doznali politycy?
I właśnie to ich upokorzenie przekreśla inicjatywę Obywateli RP. Na podwyższeniu wokół głównego mówcy i konferansjera Pawła Kasprzaka zgromadzili się ludzie, zdawałoby się, dużego kalibru. Każdy z nich liczył, że przemówi, lecz nie było im dane. Trzymano ich w niepewności, a potem nie udzielono głosu. Nie dziwię się, że nie oddano mikrofonu Kijowskiemu, który chyba spadł z konia, wyobrażając sobie, że miał tam wtedy coś do ugrania. Ale nie przemawiał również ani Niesiołowski, ani Lityński, ani Łoziński, ani nawet były premier Kazimierz Marcinkiewicz, o którym Kasprzak był łaskaw wypowiedzieć się pół metra od mikrofonu „po ch… Marcinkiewicz”, co usłyszało ponad tysiąc osób, z zainteresowanym na czele. Nie zapominam, że Marcinkiewicz był w PiS, ale przeszedł na naszą stronę i jest byłym premierem. Skoro mówił Cimoszewicz – inny były premier – to powinno się również dać głos Marcinkiewiczowi.
Ale w tych bojowniczych kręgach nie ma szacunku dla polityki i polityków. Nie ma nawet specjalnie kultury. Tam rządzi ta sama arogancja, którą wygrywają populiści, zjednujący sobie poparcie poprzez wrogość wobec elit. Głupie to. Politycy nie będą już chcieli współpracować z Obywatelami RP ani innymi fajterami. Schetyna z Petru widziani byli tego wieczora w którejś z restauracji. Symboliczne. Podemonstrować, a potem do telewizji i do knajpy. Taka to jest ta nasza walka. Obywatelskie nieposłuszeństwo za trzy grosze.
Gdy już Kasprzak przepędził nas z placu Zamkowego, żebyśmy nie przeszkadzali Kaczyńskiemu, udaliśmy się za naszym nowym liderem, Władysławem Frasyniukiem, w nadziei, że poprowadzi nas na barykadę, czyli w okolicę Krakowskiego Przedmieścia. Z wielkim entuzjazmem tysięczny tłum podążył za otoczonym szczelnym kordonem Władkiem. Ostrzeliwany z niezliczonych aparatów i kamer przywódca udał się na plac Piłsudskiego. Tam, dość niespodziewanie, złożył kwiaty pod pomnikiem Nieznanego Żołnierza. OK, czemu nie. W tym samym czasie ludzie Kijowskiego z głupia frant, odciągając uwagę od Frasyniuka, dwieście metrów dalej, na placu, zaintonowali hymn. Zdezorientowani uczestnicy pochodu, w liczbie kilkuset, stanęli i śpiewali, nieświadomi tego, kto tam nimi i po co tak manipuluje.
Po chwili kordon Frasyniuka ruszył dalej – oczywiście w stronę Krakowskiego! Szliśmy za naszym wodzem dwieście metrów, gdy okazało się, że… właśnie odprowadzamy go do hotelu Victoria. Tymczasem zaś były nasz wódz, Mateusz Kijowski, z garsteczką swoich zwolenników rozłożył się na środku placu. Kilkunastu kodowskich „murarzy” wykrzykiwało coś, że są z Warszawą, a Warszawa z nimi. Kto tam nie był, nie wyobrazi sobie, w jak groteskowym znaleźliśmy się położeniu. Nasz nowo wybrany przywódca popełnił na dobry początek absurdalną gafę. Po czymś takim trudno mieć nadzieję, że sobie poradzi.
A my co? A my, tłum, poszliśmy pod Krakowskie, pod sam kordon policji, przekrzykiwać Kaczyńskiego i sławić Lecha Wałęsę. Byliśmy tam sami, opuszczeni przez polityków. Z zawodowych widziałem tam tylko Ryszarda Kalisza, dyskutującego z policją, która czepiała się kogoś, kto sobie przyniósł drabinkę malarską i na niej stał. Wkrótce się rozeszliśmy. Poszedłem, a jakże, do knajpy – w towarzystwie kilkorga działaczy z centrali KOD, niepozostawiających mi żadnych złudzeń co do możliwości odnowy w naszej organizacji. Tylko się popłakać. Po tym wszystkim…
Kaczyński miał powody obawiać się protestów towarzyszących kolejnym miesiącznicom smoleńskim. Teraz już nie musi. Wytworzyła się wokół nich pewna rutyna. Emocje opadły, a jeśli jeszcze jakieś będą, to raczej te sprzyjające reżimowi – konsolidujące elektorat PiS, który karmi się poczuciem, że jest nienawidzony i atakowany. Przykro mi to mówić, lecz potencjał Krakowskiego Przedmieścia się wyczerpał. Niczego nie ugramy, chodząc w różne miejsca, gdzie przepychają się do mikrofonu narcystyczni liderzy i bezprizorni politycy, którym ani w głowie postoi, by na poważnie coś przedsięwziąć.
Ktoś musi ich w końcu wezwać do raportu i posadzić przy jednym stole. Czas na poważne rozmowy i poważne deklaracje: w jakiej formule do wyborów? Jaki program? Jak ma wyglądać Polska po PiS? Albo politycy spoważnieją i zaczną myśleć o ratowaniu państwa zamiast o własnym lansie, albo na długie lata odpłyniemy na akermańskie stepy. Tu jest wschodnia Europa i nie ma żadnych gwarancji, że Polska pozostanie częścią cywilizacji Zachodu.
Trochę to dziwne tak mówić, ale Schetyna, Petru, Kosiniak-Kamysz, Wałęsa czy Frasyniuk to grupa ludzi, od których zależy los ojczyzny. Jakoś nie widać specjalnie, aby zdawali sobie sprawę z odpowiedzialności, jaka na nich ciąży. Przeraża mnie to, że poza niezbyt udanymi i nie do końca rozumianymi przez społeczeństwo akcjami na Krakowskim Przedmieściu i pod Wawelem demokraci mają tak niewiele. Jakże jesteśmy słabi!