Kim są symetryści?

Symetryzm to słowo, na które czekaliśmy. Aż dziw, że dotychczas nikt nie wpadł na pomysł, aby nadać jakąś zgrabną nazwę temu staremu jak świat zjawisku życia moralnego. Wiesławowi Władyce i Mariuszowi Janickiemu należą się słowa uznania za wzbogacenie naszego słownika. Zapewne przydatne określenie zostanie z nami na zawsze.

Wiele się pisze o symetrystach w wąskim kontekście walki z rządami PiS i moralnie dwuznacznych postaw, jakie przyjmują niektórzy dziennikarze i komentatorzy życia publicznego w Polsce. Chciałbym tu jednakże wyjść poza ten macierzysty kontekst i zastanowić się nad moralnym i psychologicznym podłożem zjawiska, które przecież nie jest ani specjalnie polskie, ani nawet wyłącznie związane z polityką. Oto jak je rozumiem w jego moralnej i psychologicznej genezie.

Ludzie, którzy pragną być wolni, samodzielni, sprawczy i dojrzali, bardzo często wyobrażają sobie, że osiągnięcie tej wysokiej i godnej szacunku pozycji etycznej wymaga niezależności; niezależność zaś wymaga krytycznego i naznaczonego pewnym sceptycyzmem stosunku do wszystkich silnych „instancji” – ważnych osób, autorytetów czy instytucji. Bardzo podobne zalecenia dają nam nauczyciele sprawiedliwości. Jeśli chcesz być sprawiedliwy w ocenach, to nie możesz być zależny, uwikłany, stronniczy. Powinieneś być bezstronny. A żeby tę bezstronność osiągnąć, musisz wyzbyć się emocji, które zaburzają racjonalny stosunek do ocenianych zjawisk. Niedostatek racjonalności prowadzi zaś prostą drogą do niesprawiedliwych i przypadkowych ocen.

Tak oto niewinne, zdawałoby się, zalecenia wytwarzają typ zdystansowanego recenzenta świata. A gdy jest nim ktoś, kto pisze bądź przemawia publicznie, to mamy już prawie gotowego symetrystę.

Prawie, bo jeśli ktoś stosuje się do tych zaleceń w sposób krytyczny i mądry, łącząc je z uczciwością intelektualną i wrażliwością moralną, to wszystko może być jeszcze w najlepszym porządku. Szerokie jest bowiem spektrum zasługujących na szacunek postaw oceniających. Można być pełnym pasji pogromcą i tępicielem zła, a można też wykazywać całkiem inny temperament – ważyć słowa i chętniej chwalić za dobre, niż ganić i potępiać za złe. Są jednakże granice.

Granice te, jak sądzę, wyznacza sposób, w jaki oceniający rzeczywistość komentator sytuuje samego siebie w krajobrazie zdarzeń i pośród ich sprawców. Jeśli czynność oceniania nie jest formą moralnego zaangażowania, nie służy porządkowaniu świata i poprawianiu go przez rozdzielanie dobra od zła, lecz ma na celu wzmocnienie pozycji i samopoczucia samego oceniającego, to kończy się sprawiedliwe i uczciwe komentowanie, a zaczyna narcystyczna gra, w której najważniejszy jest sam arbiter i jego domniemane moce. Moce wyrażające się w ostentacyjnej niezależności i beznamiętności wobec wszystkiego, na co łaskawie wejrzał swym krytycznym okiem.

Gdy tak się sprawy mają, rodzi się nam właśnie symetrysta. Postać to karykaturalna i żałosna. To ktoś, kto wyobraża sobie, że jest ważny, roztropny i mądry, a przede wszystkim niezależny tylko dlatego, że „nie zniża się” do nieracjonalnego i emocjonalnego ze swej natury moralnego oburzenia. Jak gdyby przedrzeźniając stoicką mądrość, kreuje się na niewzruszonego obserwatora nędz tego świata, a czym wyżej stawia samego siebie, tym bardziej chce widzieć, tam w dole, wszystkich innych, jak stoją na jednej płaszczyźnie, wzajemnie „siebie warci”. Ktoś ukradł, kogoś okradli – wszyscy zamieszani są w kradzież. Liczy się tylko to, żeby nie zniżyć się, nie stanąć po czyjejś stronie, nie przyznać komuś racji, nie przyłączyć się do czegoś, co wydaje się „zjawiskiem masowym”, a wręcz „społeczną przyrodą”. Być ponad to, ponad wszystko – oto cel symetrysty. Cel śmieszny, urojony – bo tam, gdzie chciałby się znaleźć, nie ma nic. Nic, tylko samotność narcyza.

Ta naiwna narcystyczna pycha podszyta jest w dodatku tchórzem. Bo o co tu w istocie rzeczy chodzi? Czyż nie o to, że zajęcie stanowiska, opowiedzenie się za czymś i przeciwko czemuś, niesie z sobą pewne ryzyko? Chociażby ryzyko zejścia z urojonego piedestału sędziego świata?

Pycha symetrysty prowadzi go na manowce nihilizmu. W etycznej nocy wszystkie koty są czarne i tylko oczy symetrysty jarzą się w mroku. Śmieszne to i żałosne. Jednakże na tym nie koniec. Upadek symetrysty następuje wtedy, gdy przychodzi godzina próby, to znaczy gdy trzeba wziąć odpowiedzialność za jakiś kawałek świata – na przykład za swoje państwo i jego aksjologiczny stan. Symetrysta wezwany do wyjścia, jak to się dziś mówi, ze strefy komfortu swojej przemądrzałości, ostatecznie odmawia. Komfort własnego ego staje się jego złotą klatką i azylem chroniącym go przed wichrami autentycznego życia społecznego.

I wtedy opadają maski. I wtedy pokazuje się, kim naprawdę jest ważny pan komentator, taki niezależny, taki roztropny, taki dbały o zachowanie „równego dystansu” w imię świętej bezstronności. Jest pospolitym małym oportunistą, który boi się nazywać rzeczy po imieniu i ponieść tego konsekwencje. I może dlatego nie mieliśmy dotąd słowa „symetryzm”, że wystarczał nam „oportunizm”?