Tabletka „dzień po” – zgryz dla ojców

Z socjologicznego i antropologicznego punktu widzenia sprawa dostępności tabletek „dzień po” bynajmniej nie jest błaha, bo chodzi w niej o coś bardzo ważnego, a mianowicie o kontrolę dorosłych, a zwłaszcza rodziców, nad życiem seksualnym dorastających córek. Oczywiście nie tylko o to, a z „antykoncepcji awaryjnej” korzystają bynajmniej nie tylko nastolatki. Jednakże jądrem sporu i realną przyczyną oporu przed pełnym udostępnieniem tych tabletek jest właśnie „kwestia nastolatek”. Kontekst jest natomiast bardzo szeroki. Tak szeroki jak cała kulturowa historia antykoncepcji.

Historia ta dzieli się na dwa okresy: przed i po wynalezieniu hormonalnej pigułki antykoncepcyjnej. Do czasu, gdy kontrola nad prokreacją była sprawą mężczyzny, bo polegała na stosowaniu prezerwatywy, antykoncepcja była konfliktogenna jedynie w tych środowiskach, gdzie do sprawowania takiej kontroli aspirowali realni lub pozorni „przywódcy duchowi”, na czele z kapłanami takich czy innych wyznań. Wszystko zaczęło się zmieniać w połowie minionego stulecia, gdy pojawiła się antykoncepcja hormonalna dla kobiet, a tym samym każda mająca do niej dostęp kobieta mogła odtąd zapobiec ciąży, nie tylko mając stosunki z mężczyzną, z którym nie chciała mieć dziecka, lecz w zasadzie również obcując z mężczyzną, który uważał, że jego prawem – zwłaszcza jako męża – jest ją zapłodnić.

Antykoncepcja oznaczała przeto wielki skok w procesie emancypacji kobiet, a tym samym ogromny uszczerbek na męskiej dominacji i wyłom w patriarchalnej kulturze, opartej w dużej mierze na męskiej kontroli płodności kobiet. Z biegiem lat, w ciągu drugiej połowy XX w. oraz w ciągu kończącej się już ćwierci wieku XXI, kolejne wielomilionowe rzesze kobiet na całym świecie dołączały do dziejowej awangardy emancypacji. Ich przodkinie – i to licząc „od małpy” – nie miały wpływu na to, z kim obcują seksualnie oraz kiedy są w ciąży i ile rodzą dzieci. Teraz natomiast stało się to głównie ich decyzją.

Nic dziwnego, że instytucje patriarchatu, na czele z Kościołem katolickim, starały się za pomocą presji moralnej i politycznej przeciwdziałać tak radykalnemu postępowi w emancypacji. Oczywiście bezskutecznie. Antykoncepcja hormonalna jest bowiem nie tylko sprawą wolności kobiet, lecz również wygodą i przyjemnością dla mężczyzn. Każdy mężczyzna woli seks bez prezerwatywy, a pigułka antykoncepcyjna (lub inna forma tzw. zabezpieczenia) taką możliwość daje. Dlatego nawet konserwatywni i patriarchalni mężczyźni stali się zwolennikami antykoncepcji stosowanej przez kobiety i sojusznikami kobiet w tej sprawie. Owszem, tracili w tym sensie, że antykoncepcja likwiduje barierę strachu przed ciążą w przypadku stosunków pozamałżeńskich (a więc i zdrady małżeńskiej), za to daje ważną dla mężczyzn gwarancję, że nie staną się „prawnymi” ojcami nie swoich (w sensie biologicznym) dzieci. Dlatego, biorąc pod uwagę te wszystkie okoliczności, walka z antykoncepcją została przez siły patriarchatu przegrana z kretesem.

Jedynym polem, na którym obyczajowi konserwatyści mogli osiągnąć pewien sukces, była dostępność, względnie niedostępność antykoncepcji dla niepełnoletnich nastolatek. W przypadku 16-letnich czy 17-letnich dziewcząt kontrola nad życiem seksualnym i prokreacją ma nieco inny sens i wymiar. O ile w przypadku kobiet dorosłych chodzi właśnie o dorosłość, czyli samostanowienie autonomicznej i wolnej osoby, o tyle w przypadku nastolatek wchodzi w grę kwestia zakresu władzy rodzicielskiej oraz ochrony młodzieży przed przedwczesną inicjacją.

Niezależnie od ewentualnego (i może nie tak rzadko występującego) dojrzałego i etycznego stosunku do wolności seksualnej dorastającej dziewczyny, który polega na poszukiwaniu równowagi pomiędzy szacunkiem dla intymności i wolności nastolatki a koniecznością chronienia jej przed ryzykiem emocjonalnym, którego w pełni nie może jeszcze zrozumieć, rodzice po prostu bardzo źle reagują, a wręcz cierpią na myśl o fizycznym posiadaniu ich córki przez obcego, może zupełnie przypadkowego młodego mężczyznę, a tym bardziej cierpią na myśl o ewentualnej rozwiązłości swojego dziecka. Dla swojego dziecka pragnie się bowiem wszystkiego, co najlepsze, i chciałoby się je widzieć „niewinnym”, czyli również skromnym i powściągliwym. Także w sferze seksualnej.

Walka o kontrolę nad seksualnością nastolatek została przez rodziców przegrana. Ogólniejsze trendy w dziedzinie prawnej interpretacji adolescencji, czyli okresu dorastania, przesądziły o tym, że wraz z innymi prawami osobistymi 16-latki w wielu krajach demokratycznych uzyskały prawo do samodzielnego korzystania z antykoncepcji, bez wiedzy i zgody rodziców. Nie wszędzie tak jest (np. Ameryka jest podzielona w tej kwestii pół na pół), lecz trend jest właśnie taki. Do Polski też przyjdzie.

No i wreszcie dochodzimy do słynnych tabletek „dzień po”. Z pewnością poszerzają one możliwości antykoncepcji i dają kobiecie jeszcze większą kontrolę nad swoją płodnością. Paradoksalnie to zwiększenie kontroli odnosi się głównie do dziewczyn i kobiet, które nie są specjalnie zaangażowane w życie seksualne. Takie kobiety mają bowiem na stałe zainstalowaną wkładkę/spiralę albo noszą plastry antykoncepcyjne. Tabletka „antykoncepcji awaryjnej” potrzebna jest najczęściej kobietom, którym przydarzy się „awaria”, to znaczy na tyle niedoświadczonym i mającym na tyle niedoświadczonych partnerów seksualnych, że w ogóle może się im, jako parze, przydarzyć coś takiego jak wytrysk dopochwowy, bez zabezpieczenia prezerwatywą (z powodu jej braku lub nieumiejętnego stosowania) ani środkiem hormonalnym.

Oczywiście w grę wchodzą także inne okoliczności, łącznie z gwałtem. Najczęściej jednak „awaria” zdarza się osobom albo bardzo młodym i niedoświadczonym, albo ludziom dorosłym, lecz na co dzień żyjącym w sposób bardzo uregulowany i monogamiczny, którym wyjątkowo przydarzył się romans.

Mimo możliwych różnych innych scenariuszy w większości przypadków tabletka „dzień po” potrzebna jest bardzo młodym ludziom (kobietom, lecz również ich partnerom, bo przecież chłopiec czy mężczyzna też może nie chcieć mieć dziecka), w związku z czym debata na temat dostępności tej formy antykoncepcji jest jakby powtórzeniem niemalże przegranej już przez patriarchat dyskusji na temat dostępu nastolatek do antykoncepcji bez zgody rodziców. Innymi słowy, jest to jakby ostatni szaniec w walce z antykoncepcją i dostępem do niej.

Rodzicom nastolatek, nawet postępowym i liberalnym, generalnie nie podoba się, aby ich nastoletnie córki dzięki wynalazkowi antykoncepcji zamiast „chodzić” z jednym miłym chłopakiem, zmieniały co miesiąc partnerów seksualnych, „robiąc z nimi wszystko”. Brak lęku przed ciążą bardzo zmienia życie nastolatków i nie ma co udawać, że zmienia tylko na lepsze. Wczesna inicjacja, wielu partnerów seksualnych w okresie dorastania to nie tylko „sama przyjemność” i okazja do nabrania doświadczenia, lecz również źródło złych nawyków w obszarze budowania relacji i niedoceniania w dorosłym życiu znaczenia, jakie dla poważnego związku ma wyłączna (wierna) i trwała relacja intymna.

Dlatego dla rodziców myśl, że ich dziecko może właściwie niczym się już nie przejmować, bo w razie jakichkolwiek wątpliwości, czy „było do środka”, może w aptece na rogu kupić tabletkę i problem rozwiązać, jest trudna do zniesienia. I trudno też im się dziwić. Kto ma bądź miał nastoletnią córkę, ten dobrze to rozumie.

A jednak sprawa jest przegrana. W przyszłości w każdym kraju Zachodu nastolatka będzie mogła swobodnie korzystać z antykoncepcji, łącznie z tą „awaryjną”. Powoli ustaje władza rodzicielska nad 16-latkami i należy się spodziewać, że w przyszłości uzyskają oni zarówno prawa polityczne, jak i pełnię praw prokreacyjnych, na czele z prawem do antykoncepcji. Zawdzięczają to głównie sobie. Są dziś na tyle bystrzy, sprawni i pewni siebie, że nie pozwolą, aby traktowano ich jak dzieci.

Argumenty tych, którzy chcą utrudnić dostęp do tabletki „dzień po”, są zupełnie bezsilne i pozbawione znaczenia dla tych, którzy dostępem do antykoncepcji są zainteresowani. Prezydent odmówił podpisania ustawy zezwalającej na swobodny dostęp do antykoncepcji „awaryjnej”, powołując się na absurdalny argument medyczny, jak gdyby naprawdę miał prawo „mieć inne zdanie” niż naukowcy, którzy przebadali te środki pod względem bezpieczeństwa. To śmieszne, lecz jednocześnie bardzo znamienne. Andrzej Duda musiał odwołać się do niepoważnego i kompromitującego argumentu, bo prawdziwe motywy, którymi się kierował, są jeszcze bardziej niedorzeczne i „niecenzuralne”, czyli wstydliwe bądź z zasadniczych (konstytucyjnych) względów niemające prawa bytu w przestrzeni demokratycznego państwa prawa. Nie mógł powiedzieć, że jego zdaniem w momencie poczęcia Wielki Duch tworzy w łonie kobiety nową duszę i wszyscy muszą się tej prawdzie podporządkować. Nie mógł tak powiedzieć, bo rozumie (na jakimś poziomie – może niezbyt jasno), że żadne przekonanie religijno-metafizyczne nie może być podstawą świeckiego prawa stanowionego, a już zwłaszcza prawnych restrykcji.

Tym bardziej Andrzej Duda nie mógł powiedzieć głośno tego, co myślą sobie ludzie mający dorastające dzieci, a mianowicie że będą się jeszcze bardziej „puszczać”. No bo właśnie w tym jest cała rzecz, że mogą się „puszczać”. Bo czy się nam podoba, czy nie (młodszym się podoba, a starszym raczej nie), mamy demokrację i wolność, a przeto również młodzi ludzie mają prawo do swojego życia, do swoich ciał i do czerpania z nich przyjemności wedle własnego uznania. Nie jest łatwo się z tym pogodzić, ale trzeba. Nasze kochane córeczki, nasze „księżniczki” coraz krócej są „nasze”. I bardzo szybko wyrastają na młode królowe swoich własnych królestw.