Ochrona zdrowia – niemoralny system

Już wiemy, że PiS nie zdecyduje się na dobrowolną współpłatność pacjentów za leczenie. Minister Radziwiłł wyszedł przed szereg, zapowiadając, że pacjenci mogliby przyspieszyć leczenie, dopłacając do niego, a szpitale publiczne mogłyby dorobić, świadcząc odpłatne usługi „po godzinach”, a właściwie poza zakontraktowanym z NFZ limitem świadczeń. Szkoda.

Nasz system ochrony zdrowia ma wiele wad, a jedną z nich jest brak możliwości konkurowania publicznych świadczeniodawców z niepublicznymi, a więc – w praktyce – bezczynność sprzętu i gabinetów popołudniami i wieczorami. Gdyby można było sprzedawać świadczenia w publicznych ZOZ (Zakładach Opieki Zdrowotnej), to ich ceny rynkowe nieco by spadły, a kolejki do badań i zabiegów trochę by się skróciły. Niestety, w Polsce obowiązuje tabu w kwestii kosztów ponoszonych przez pacjentów.

Odziedziczyliśmy po komunie „zdobycz socjalizmu” w postaci „nieodpłatnej służby zdrowia”, co wpisano nam nawet do konstytucji – z całą świadomością, że jest to niewykonalne. Na szczęście ponad konstytucją stoi logika i zasada „prawo nie może żądać niemożliwego”. Nie przejmujemy się więc specjalnie niemądrym przepisem konstytucji. Za to uprawiamy sadystyczną hipokryzję, polegającą na tym, że wszelkim możliwymi sposobami ściąga się pieniądze od pacjentów, byleby tylko nie było żadnych rachunków za wizyty u lekarza i pobyt w szpitalu. Można płacić za leki (co na to konstytucja?), można płacić za sprzęt i produkty medyczne wykorzystywane w trakcie leczenia w szpitalnego, można nawet płacić „opłatę hotelową” i żywienie w czasie leczenia szpitalnego – byleby tylko nikt nie dostał rachunku na marne pięć złotych za poradę lekarską albo badanie. To śmieszne i niemądre.

Leczenie kosztuje i tyle. W dodatku, w imię tej samej „równości i darmowości”, państwo nie daje ludziom szans dokupienia ubezpieczenia, z którego dobrodziejstw można by korzystać w placówkach publicznych. Obrzydliwy proceder ubezpieczeniowy całkowicie spycha się w sferę prywatnej przedsiębiorczości – tak jakby była to jakaś prostytucja albo inny nierząd.

Tymczasem połączenie ubezpieczenia powszechnego i publicznej ochrony zdrowia z systemem rynkowym byłoby z korzyścią dla najbiedniejszych – i zresztą jest, mimo całej patologii relacji między oboma sektorami. Może czas już powiedzieć, że nasz system ochrony zdrowia jest nie tylko mało wydajny i niedoinwestowany, lecz przede wszystkim niemoralny?

Z etycznego punktu widzenia nie do zaakceptowania są co najmniej następującego jego elementy:

– wspomniana hipokryzja i powszechne udawanie, że leczenie na odpowiednim poziomie ma być nieodpłatne, co skutkuje nieefektywnością i bezczynnością wielu placówek oraz wysokimi cenami świadczeń na wolnym rynku. Dogmat „nieodpłatności” opóźnia leczenie i obniża jego jakość, a w konsekwencji kosztuje życie wielu ludzi – pogarsza proporcję między LZ (liczbą zgonów) a ZDU (zgonami do uniknięcia).

– patologiczny system kontraktowania świadczeń, który polega na arbitralnym dyktacie ich liczby oraz wyceny. Pacjentom zleca się wiele niepotrzebnych im, lecz dobrze płatnych przez NFZ, badań i zabiegów, a także przetrzymuje w szpitalach ze szkodą dla ich zdrowia – byle zarobić pieniądze na pokrycie deficytu generowanego przez niedoszacowane przez NFZ procedury i „drogich pacjentów”. Zlecanie niepotrzebnych czynności jest nieetyczne, szkodliwe i niebezpieczne, nie mówiąc już o marnotrawstwie, które powoduje. Generowana przez system kategoria „niechcianych pacjentów” to osoby zagrożone medyczną marginalizacją. ZDU/LZ rośnie!

– patologiczne zasady współpracy między sektorem niepublicznym (kontraktowym) i publicznym. Jednostki niepubliczne skupiają się na dobrze wycenianych procedurach, przekazując bardziej skomplikowane przypadki, na przykład pacjentów z powikłaniami po zabiegach, placówkom publicznym. Ba, zajmują się tym nieraz ci sami lekarze, manewrujący pacjentami pomiędzy publicznymi i niepublicznymi ZOZ, w których są zatrudnieni. W rezultacie pogarsza się kondycja finansowa publicznych ZOZ, a niektórzy pacjenci otrzymują uprzywilejowany dostęp do świadczeń – oczywiście dlatego, ze płacą (tyle że płacą prywatnie). ZDU/LZ rośnie.

– Niezracjonalizowane wyceny oraz cicha dyskryminacja niektórych grup pacjentów (osoby starsze z wielochorobowością, pacjenci psychiatryczni) sprawia, że wielu pacjentów ma utrudniony dostęp do dobrych świadczeń i zatrzymuje się na poziomie przetrwałego „pierwszego kontaktu”, czyli kontaktu z lekarzem w przychodni. W dodatku najpoważniejszą barierą w dostępie do świadczeń (obok biedy) jest – o ironio! – choroba. Dostanie się do lekarza kosztuje tyle wysiłku, że mogą się na niego zdobyć tylko ludzie w niezłym stanie ogólnym. Przychodnie wypełnione są „średnio chorymi”, a system SOR (medycyna ostra) dostępny jest dla osób w stanie zagrożenia życia. Wielka kategoria chorych „chorujących poważnie, lecz bez zagrożenia życia” jest przez system odpychana. System działa jak mechanizm triage’u, czyli selekcji, ale selekcjonuje wedle „prawa silniejszego”, a nie wedle „prawa bardziej potrzebującego”. ZDU/LZ rośnie.

– Redystrybucja środków na ochronę zdrowia jest nieracjonalna i nieuczciwa. W alokacji na poziomie państwa, regionu (samorządu) oraz ZOZ panuje koteryjność i uznaniowość za zasłoną dogmatu „scjentyczno-ekonomicznego”, który mówi, że pdostawą do podejmowania decyzji alokacyjnych (czyli „komu dać, a komu zabrać”) powinna być wiedza naukowa o efektywności zdrowotnej danych procedur bądź działań w kontekście ustalonych naukowo statystycznych potrzeb (kryteriów epidemiologicznych). Ów dogmat „scjentyczno-ekonomiczny” albo „kosztowo-efektywnościowy” przesłania fakt, że różne wydatki na ochronę zdrowia są całkowicie nieporównywalne (jak zmierzyć efektywność profilaktyki próchnicy w zestawieniu z efektywnością budowy lądowisk dla lotniczego pogotowia ratunkowego oraz protezowania amputowanych kończyn?), a kryteria efektywności w dużej mierze subiektywne i arbitralne (bo związane z trudno wymierną jakością życia po otrzymaniu świadczeń).

Co więcej, ów dogmat, gdyby naprawdę się go trzymać, sprawiłby, że leczenie otrzymaliby wyłącznie ci pacjenci, których dałoby się wyleczyć z dużą dozą pewności powodzenia, oraz trwale – wszyscy „ogólnie kwękający”, cierpiący na choroby przewlekłe i nieuleczalne, gdzie efektywność leczenia przyczynowego jest „jak cię mogę”, musieliby zostać porzuceni.

Do czego to wszystko prowadzi? Do uznaniowości, ukrytej za pozorami naukowej i ekonomicznej racjonalności. Sprawiedliwa alokacja musi opierać się na jawnych i dobrze moderowanych (z udziałem solidnej wiedzy epidemiologicznej i medycznej) negocjacjach interesariuszy, którzy są ze sobą w ostrym konflikcie. W przeciwnym razie pieniądze idą głównie do „medialnych” dziedzin medycyny i medycznych VIP-ów. Czyżbyśmy nie wiedzieli, dlaczego geriatria nie ma szans z kardiologią interwencyjną, a „babcia” z DPS nie ma co iść w medyczne konkury z noworodkiem? Uznaniowa, pseudonaukowa alokacja skutkuje wzrostem ZDU/LZ.

Profesjonaliści medyczni, pamiętajcie: brak etyki zabija!