Święto Jezusa Robotnika
Ludzka przewrotność nie ma granic. Kościół katolicki od dwóch tysięcy lat zawłaszczający i „wrogo przejmujący” każde wierzenie, każdy obyczaj i w ogóle wszystko, czego nie jest w stanie wytępić siłą, posunął się kilka dekad temu aż do groteskowej „reinterpretacji” największego święta lewicy i ruchu robotniczego, którym jest 1 maja, upamiętniający masakrę kilkunastu protestujących robotników w Chicago w roku 1886.
Oto pomniejszy podnóżek Hitlera, opłakujący po wojnie ciężki los narodu niemieckiego i odpowiadający za masowe przerzuty z watykańskimi papierami nazistowskich zbrodniarzy do faszystowsko-kościelnych satrapii Południowej Ameryki, znany pod pseudonimem Pius XII, ogłosił, że 1 maja w jego firmie będzie „uroczystością św. Józefa Robotnika”. Trudno o coś bardziej obrzydliwego. To jak gdyby 25 grudnia świętować urodziny Stalina. Trudno znaleźć historyczny przykład podobnej agresji symbolicznej. A równie perwersyjnego załgania ze świecą szukać.
Akcję wrogiego przejęcia ruchu robotniczego zainicjował jeszcze w latach 80. XIX w. niejaki Leon XIII, ustanawiający św. Józefa „patronem robotników”. Sformułował on obowiązującą do dziś doktrynę tzw. Katolickiej Nauki Społecznej, w myśl której ruch socjalistyczny wykorzystywał „dla swoich celów”, czyli do walki z Kościołem, wyzysk robotników i „pod pretekstem” walki o prawa robotników organizował anarchiczne zamieszki i rewolucje. Prawdziwym zaś obrońcą robotników jest Kościół katolicki.
Oto więc pochyla się z troską „Kościół święty” nad losem wyzyskiwanego robotnika i wysławia wartość ludzkiej pracy, za wzór stawiając postawę św. Józefa. A kto przez kilkanaście stuleci torturował miliony ludzi niewolniczą pracą? Kto pasł się na pańszczyźnie? Kto chłostał za opuszczanie się w pracy dla Kościoła lub niechodzenie na mszę? Kto trzymał z magnatami i burżujami na wszystkich kontynentach? Kto do dziś zatrudnia ludzi bez umowy i ubezpieczenia, nierzadko za „Bóg zapłać”? Hipokryzja tej mafii nie zna granic – i właśnie dlatego jest dla jej członków niedostrzegalna. Bo jak dostrzec coś, co jest oczywiste i niezbędne jak powietrze?
Trudno już nawet oburzać się na kolejny wybryk katolickiej agresji ideologicznej, jakim jest zamach na socjalistyczne święto. Jest coś bardzo naiwnego w takim oburzaniu się. W końcu oburza się ktoś, kto spodziewa się dobra, a spotyka zło. A spodziewać się dobra po organizacji powołanej do podbicia świata i podporządkowania sobie wszystkich i wszystkiego bez wyjątku, to jak modlić się do szatana. To czysty absurd, nie mówiąc już o tym, że i słabość. Totalitaryzm, uświęcający terror i zbrodnie, jeśli tylko prowadzą do „koniecznego” celu, masowe mordy z najwznioślejszymi słowy na ustach to szataństwo w czystej postaci. A oburzać się na samo Zło nie sposób. Czyste Zło budzi zgrozę, odrazę i nienawiść, a nie oburzenie. Tak uczy Kościół i tu się z nim wypada zgodzić.
Spod obrzydzenia do Zła czasami przeziera jednakowoż i zadziwienie. Bo jakże tu się nie dziwować, że patronem robotników ma być Józef, ojczym Jezusa, a nie sam Jezus? Przecież o onym Józefie nic nie wiadomo poza tym, że z jakiegoś powodu nie współżył ze swoją młodą żoną oraz że trudnił się rzemiosłem. Kimże jest w porównaniu z Jezusem? Załapał się na status świętego, bo przecież nie wypada, aby małego Zbawiciela wychowywał jakiś nieświęty Żyd. Dlaczegóż więc to nie Jezus, przez kilkanaście lat parający się „budowlanką”, jest patronem robotników? Odpowiedź może być jedna: bo to za mała godność jest! Jezus to Bóg, a Bóg nie może być jakimś tak tylko „patronem”.
Nie, Kościół nie mówi ludziom: „wy, robotnicy, jesteście jak Jezus, który też był robotnikiem”. Jeszcze by się im we łbach poprzewracało od tego porównania. Musi im wystarczyć „pracujcie, jak Józef”. Ten „stary”, co to w ludowej wyobraźni coś tam sobie kuśtyka wokół żłóbka nie wiadomo po co. Chyba tylko żeby nie wyszło, że Maryja to „panna z dzieckiem”. A potem po cichu znika ze sceny i nikt o nim nie wspomina.
W tym wszystkim, w tym żydowskich podaniach o „Zbawicielu”, najciekawszy jest sam Jezus z Nazaretu. Postać tajemnicza, prawie nieznana, słabo widoczna zza barwnych zasłon pośmiertnej legendy. Uczeni są zgodni, że realną podstawą opowieści o Joszui-Mesjaszu, przerobionej później na legendę o Synu Bożym i Bogu wcielonym, był jakiś autentyczny kaznodzieja o takim imieniu, przez trzy lata krążący po Palestynie i szukający zwolenników. Jeśli faktycznie tak było, to naprawdę byłoby ciekawe zrozumieć, dlaczego w wieku trzydziestu lat porzucił swój warsztat pracy i (zapewne) rodzinę, by z dziesiątkami takich jak on dzielić los wędrownego kaznodziei, zdany na niepewny chleb pozyskanych zwolenników. Czyżby ciesielka przestała przynosić dochody? A może popadł w jakiś konflikt? W końcu tradycja przedstawia go jako bardzo krewkiego.
Wędrownych kaznodziei było wówczas wielu, a zasadą ich działania było krytykowanie religijnego mainstreamu i establishmentu. Były to bowiem czasy, mimo wszystko, daleko posuniętej wolności religijnej. Rzadko się zdarzało, aby kogoś, tak jak Jezusa, spotykały szykany. Z całą pewnością za czasów chrześcijańskich takiego heretyka jak Jezus kościelni siepacze usunęliby raz dwa i bez ceregieli, raczej po trzech dniach niż trzech latach działalności.
Za życia Jezus był na tyle mało znany, że nie licząc naiwnych fałszywek pochodzących z czasów późniejszych, nikt o nim nie wspominał. Zapewne więc nie osiągał specjalnych sukcesów i opowieści ewangeliczne można śmiało między bajki włożyć, podobnie jak tysiące innych do dziś produkowanych bigoteryjnych żywotów wielkich rabinów i cadyków-cudotwórców. Ich treść jest zresztą zawsze podobna – wielki uczony, umiejętnie cytując Torę i tradycję, tłumaczy maluczkim, jak mają żyć, żeby trafić do nieba.
Czy Jezus był wykształcony? Jeśli mimo wszystko wierzyć ewangelistom, znał tradycję, bo jego słowa to właśnie słowa tradycji. Trudno jednakże przypuszczać, aby jako robotnik był „uczony w Piśmie”. Skąd więc czerpał pewność siebie, dzięki której od małego rezonował zawodowym kapłanom? Może taki już miał charakterek? A czy był pobożny, czy też, wzorem wielu zhellenizowanych Żydów, „odpuszczał sobie” część uciążliwych nakazów religii? Czy naprawdę roił sobie, że jest „posłany”, czy też dopiero później przypisano mu egzaltację?
Bardzo mnie to wszystko ciekawi, choć wiem, że nigdy się już tego nie ustali. Za to można się domyślać, że zawód cieśli był – jak zawsze przecież – dochodowy. Jeśli faktycznie Jezus z Nazaretu był cieślą, to nie był biedny. Nic by go wówczas nie usprawiedliwiało od kawalerstwa ani nie popychało do tułaczki. Małżeństwo było wówczas nie prawem, lecz obowiązkiem. Podobnie jak będące jego konsekwencją posiadanie dzieci.
Bardzo to wszystko dziwne. Tak czy inaczej, nie ulega kwestii, że za czasów Jezusa praca robotnika była szanowana nieporównanie wyżej niż wtedy, gdy trzęśli światem jego rzekomi wyznawcy. I jeśli katolicyzm na niezliczoną liczbę sposobów urąga pobożności i wierze, Boga się nie bojąc ani nie mając go w sercu, to może właśnie to uparte praktykowanie przez stulecia niewolnictwa najbardziej obraża pamięć Jezusa z Nazaretu, Jezusa robotnika.