Czy Jarosław Kaczyński to królowa matka?

Pszczelarska metafora „ula programowego”, jaką posługuje się PiS, natychmiast podsuwa naszej wyobraźni pszczele persony, na czele z królową matką. Królowa Jarosława, zaszyta gdzieś w głębi ula, od rana do nocy składa jajeczka i rozsiewa feromony.

Wszystkie robotnice pod jej kierunkiem robią to, co do nich należy, szybko wymieniane na kolejne, gdy już zużyją im się skrzydełka. A gdy urodzi się jakaś inna królowa, to panująca musi ją tylko konkretnie użądlić i po problemie. Zaiste tak działa partia. Ale kiedy w tym „ulu” jest miejsce i czas na własną inicjatywę robotnic, czyli zwykłych działaczy partii? No chyba tylko wtedy, gdy przychodzi czas wymienić starą królową na nową, znoszącą więcej jajeczek.

Tymczasem w ulu święto. Pszczółki uwijają się jak w ukropie! Krzątają się zawzięcie wokół programu Partii na trzecią kadencję. Każdy z uczestników wielkiej konferencji programowej w Warszawie dwoi się troi, aby wnieść konstruktywny wkład do „pracy programowej”. Jego albo jej pomysły będą poważnie dyskutowane, rozwijane i jeśli tylko zyskają aprobatę aktywu, wkrótce po wygranych wyborach staną się zaczątkiem dla nowych ustaw. I z ula poleje się miód czysty, rzęsisty.

Kto jest w stanie w to uwierzyć? Przecież nawet zwolennicy PiS doskonale wiedzą, że partia Kaczyńskiego nie działa wedle żadnego przyjętego demokratycznie programu, lecz jedynie w taki sposób, aby powiększyć swoją władzę i apanaże oraz uzyskać poparcie poszczególnych grup społecznych za pomocą transferów finansowych. Do tego dochodzi jeszcze polityka reaktywna, czyli „gaszenie pożarów”. Służą temu ustawy przyjmowane ad hoc, pod ciśnieniem sytuacji kryzysowej, oraz wielkie akcje propagandowe, realizowane przez podległe rządowi i partii media.

Ostatecznie o wszystkim decyduje „kierownictwo”, a więc w praktyce Jarosław Kaczyński, czasami kierujący się głosem kilkorga najbliższych i najbardziej zaufanych doradców. To w obskurnym budyneczku na Nowogrodzkiej, a nie w pałacach przy Alejach Ujazdowskich, decyduje się o Polsce, bo tam siedzi dziwak i abnegat, któremu makiaweliczne umiejętności umożliwiły pochwycenie cugli władzy w naszym kraju.

Wszyscy to wiedzą, więc po co ten cyrk z konwencją programową? Każde dziecko w Polsce rozumie, że zwykły działacz partyjny nie ma nic do gadania i nawet nie śmie wyrazić swojego zdania, bo ma tylko wykonywać polecania idące z góry. Każde dziecko wie również, że „konwencja programowa” to tylko wyreżyserowany spektakl, podczas którego liczy się tylko jedno: co i komu obieca Kaczyński w zamian za głosy. A Kaczyński zapewne obieca coś między innymi wyborcom PO, czyli tzw. klasie średniej. Pewnie tak ze stówkę miesięcznie. Może i dwie (w końcu jest inflacja).

Obietnice padają ze sceny „konwencji programowych” po prostu dlatego, że taki jest rytuał demokracji. W nowoczesnych demokracjach rządzą partie, swego rodzaju spółdzielnie działaczy starających się o stanowiska polityczne, czyli pochodzące bezpośrednio lub pośrednio z wyborów. Jako że świat pędzi do przodu, a potrzeby i oczekiwania grup społecznych nie maleją, każde państwo i każdy jego resort musi się znajdować w permanentnym procesie reform. Nie ma ani chwili spokoju. Gdy reforma się skończy, zaczynają się przygotowania do kolejnej.

Aby więc liderem tych przygotowań nie stała się opozycja i aby nie mogła ona zdobywać poparcia, obiecując takie reformy, również stara partia, będąca wciąż u władzy, musi reformować to, co sama już reformowała. Dlaczego potrzeba ciągłych reform nie kompromituje partii? Po prostu dlatego, że działa tu zasada „lepsze jest wrogiem dobrego”. I tak oto PiS wszystko już świetnie zreformował, ale będzie reformował dalej. Ma nam być bowiem coraz lepiej i lepiej. W demokracji, również w takiej dla picu, jak u nas, nigdy nic jest wystarczająco dobre. A że faktycznie w państwie wszystko funkcjonuje dość marnie, gdy porównać sferę publiczną z działającymi jak nieubłagane maszyny korporacjami, trudno odmówić politykom słuszności, że jednak reformować trzeba. I tak to się kręci.

Nie, akurat PiS niczego nie reformuje ani nie będzie reformował. Jest (w swoim pojęciu, lecz niestety również faktycznie) właścicielem państwa i go nie reformuje, lecz urządza – tak jak właściciel urządza swój dom. Urządza wedle swoich potrzeb, upodobań i preferencji. A że podobają mu się liczne grupy społeczne, na przykład drobni przedsiębiorcy chodzący do kościoła, myśliwi, księża i dzieci, to nawet chętnie dzieli się z nimi łupem, jakim stała się Polska, zatrzymując wszelako dla siebie odpowiednią, należną porcję.

W pojęciu PiS władza „ma”, „decyduje” i „daje” – jak za sarmacji. A jej demokratyzm polega na tym, że daje wielu ludziom, wobec czego wielu będzie na partię głosować. Proste. Dlatego program to powieść o tym, co kto dostanie. I najśmieszniejsze jest to, że tysiące działaczy i miliony obywateli wierzą, że tak właśnie jest słusznie i sprawiedliwie.

A wracając do metaforyki pszczelarskiej. Za czasów młodości Jarosława Kaczyńskiego, a nawet mojej, „siedzieć w ulu” znaczyło „siedzieć w więzieniu”. Tak tylko przypominam…